Afryka – nie pierwszy i nie ostatni raz! :)

with Brak komentarzy

Afryka - czas na retrospekcję!

Dwa miesiące w Afryce dobiegają końca! Już za chwilę będziemy siedzieć w samolocie, aby polecieć w stronę kolejnego kontynentu. Azja nie jest dla nas zupełną nowością, ale Chiny tak 🙂 Policzyliśmy ostatnio, że będzie to dla nas 50-ty kraj, który odwiedzimy. Takie nasze „jubileuszowe” państwo!

Ale zanim pochłonie nas miejska dżungla Pekinu, czas na podsumowanie Afryki.

To była epicka wyprawa!

  • Przejechaliśmy ok. 11 500km w 52 dni. Średnio daje to około 220km dziennie. To niezłe tempo i trzeba przyznać – dawało nam czasem w kość.
  • Odwiedziliśmy 5 krajów, zgodnie z pierwotnym planem: RPA (3 tygodnie), Swaziland (3 dni), Zimbabwe (1 tydzień), Botswana (1 tydzień), Namibia (2 tygodnie).
  • Zatrzymaliśmy się w sumie na 26 campingach i 10 różnych guesthousach/hotelach (w samym Cape Town były aż 3 różne, więc w drodze często pod dach raczej nie zaglądaliśmy);

Mimo, że Afryka wymknęła mi się spod reżimu Scruma, zaniechałam planowania sprintów i ich rozliczania, to retro nadal obowiązuje. Zobaczmy, jak nam poszło przez ostatnie 2 miesiące i jak bardzo inny był to czas od pierwszych 4.


Komu i za co jesteśmy wdzięczni?

  • Manufakturze Podróży i Tomkowi Michniewiczowi za uszycie nam afrykańskiej trasy pod nasze potrzeby. Wierzę w potencjał tej usługi w Polsce i wszystkich namawiam do wzięcia jej pod uwagę przy okazji planowania własnych wakacji. Nieporównywalnie lepsze doświadczenie niż typowe biuro podróży. Będziecie mogli zwiedzić samodzielnie wybrany kawałek Europy czy Świata, ale jednak pod przewodnictwem kogoś, kto go doskonale zna. Bardzo polecamy!
  • Wszystkim porządnym policjantom w Zimbabwe za to, że pozwolili nam napisać swoją własną historię o odwiedzinach w tym kraju… i to z happy endem!
  • Transformersowi (Ford Ranger Bush Camper, rocznik 2016, nr. rejestracyjny FG03PGGP ) za to, że wytrwał z nami do końca, dowiózł nas bezpiecznie, dawał schronienie w mroźne wieczory i stał się całkiem przytulnym domem na prawie 2 miesiące.
  • Bogdanowi za to, że się świetnie z Transformersem dogadał, prowadził go dzielnie sam całą trasę (wstyd się przyznać, ale ani razu go nie zmieniłam…), doskonale zarządzał obozowym życiem i codziennie w mroźne poranki robił kawę i śniadanie. Boguś zasłużył na wielkie „Dziękuję!!!” za te ostatnie 2 miesiące 🙂 W życiu bym tej Afryki nie przejechała bez jego technicznych talentów, odporności na zimno i umiejętności radzenia sobie po prostu… ze wszystkim. Boguś był pewnie nielicznym klientem wypożyczalni samochodów, który przed wyjazdem w trasę poprosił o naostrzenie siekiery. No i był autorem niezliczonych pomysłów, które pozwoliły nam sobie lepiej radzić w tej nowej dla nas rzeczywistości. Nie ma jak ładować elektroniki, kiedy stoimy na campingu? Żaden problem – można przecież zamontować gniazdko. Zimno w namiocie? Dwie butle gorącej wody do śpiworów i od razu cieplej. Trzeba podgrzać curry w ciągu dnia, a my w trasie i nie ma czasu, żeby się zatrzymać? Pojemnik po klapę samochodu, na obudowę silnika, pół godziny i obiad cieplutki 🙂 Takich pomysłów miał mnóstwo, zachowując jednocześnie tony wyrozumiałości dla mojej nieporadności w obozowym stylu życia.

Co poszło dobrze, czyli top-topów naszej Afrykańskiej wyprawy

Postanowiłam użyć tych samych kategorii, którymi posłużyłam się przy podsumowaniu Ameryki Południowej. Zatem ruszamy! 🙂

Najważniejsze miejsce, które odwiedziliśmy

Takim miejscem w Afryce będzie dla nas Imire. Najważniejsze z wielu powodów.

  1. Dlatego, że jest symbolem „możliwego”. Coś, co kiedyś wydawało mi się mrzonką i niedostępnym dla mnie punktem na mapie świata, stało się kolejnym zrealizowanym planem. Wielu nas ostrzegało przed tą podróżą. Wielu odradzało. Udało nam się jednak napisać swoją własną historię z Zimbabwe i to dzięki determinacji, żeby dotrzeć do Imire właśnie. To ogromna satysfakcja i duży kop do dalszego działania, nie tylko w sferze podróży.
  2. Dlatego, że wspaniale jest poznać ludzi z prawdziwą pasją. Rodzina właścicieli Imire to nieustraszeni ludzie. Postawili się dyktatorskiemu aparatowi państwowemu, który prawdopodobnie nie raz ich zastraszał… Istnieje takie podejrzenie, że kłusownicy, którzy kilka lat temu zastrzelili wszystkie nosorożce w Imire, zostali wysłani właśnie przez władze, które w tym samym czasie wysiedlały setki farm, należących do białych i oddawały je pod władanie elit z otoczenia Roberta Mugabe. W takich warunkach, Imire ciągle istnieje. Daje dom i pracę kilkuset osobom i dba o dzikie zwierzęta w rezerwacie, jak o członków rodziny, aby zachować choć trochę afrykańskiej zwierzyny na swoich ojczystych ziemiach.
  3. Dlatego, że to tam, mieliśmy okazję lepiej poznać nosorożca. Nosorożec pozostanie chyba dla nas bohaterem tej wyprawy do Afryki. Przepiękne, dostojne zwierze, jak się mu lepiej przyjrzeć, z dość dobrotliwym, czasem ciekawskim spojrzeniem. Więcej w nim znajdziecie strachu niż agresji. Ma tak słaby wzrok, że boi się wszystkiego. Dlatego czasem atakuje, woli nie czekać i nie sprawdzać, czy to coś groźnego. Sprawdza potem 🙂 W swoim wyglądzie przywodzi skojarzenie prehistorycznego stworzenia, wygląda trochę jakby był nie z naszej epoki. Gatunek coraz bardziej zagrożony wyginięciem. Jeszcze do niedawna dotyczyło to tylko czarnego nosorożca, dzisiaj populacja białego również drastycznie spada. Kłusownicy nie chcą dać za wygraną i ciągle polują na ich cenny róg, który na czarnym rynku ma wartość nawet kilkudziesięciu tysięcy dolarów.

Imire od kilkunastu lat prowadzi program rozrodu tych zwierząt. Tamtejsze czarne nosorożce przyszły na świat w rezerwacie i są przyzwyczajone do ludzi, dlatego można się do nich zbliżyć. Spędziliśmy z nimi w buszu pół dnia. Dosyć zabawny to był „spacer”. Dwie samice pasły się sobie spokojnie, przeżuwając kolejne obgryzione z krzaków gałęzie, a my podążaliśmy za nimi krok w krok, oglądając je z każdej strony i słuchając ich charakterystycznego chrupania... I tak przez parę godzin. Tylko tyle… albo aż tyle.

 

 

Najpiękniejsze miejsce, które odwiedziliśmy

Cała Namibia, ale ze szczególnym wyróżnieniem Spitzkoppe. To miejsce jest nie tylko piękne, jest magiczne! Rude aż do czerwoności formacje skalne, otaczające je surowa pustynia i camping w samym środku tego cuda. Możliwość zatrzymania się w tym miejscu na noc odebrałam jak zaszczyt, jakby mnie ktoś zaprosił do najpiękniejszego, najbogatszego pałacu. Jakbym brała udział w czymś zupełnie wyjątkowym albo jakby to była jakaś szczególna nagroda, ogromne święto.

Już w dniu wyjazdu z Namibii myślałam o tym, jak do niej wrócić. W tym roku to mi się jeszcze nie zdarzyło 🙂

Najbardziej gościnne miejsce, które odwiedziliśmy

To będzie jedno bardzo konkretne miejsce – Guesthouse „Eddies” w Clarins w RPA, a to za sprawą jego właścicielki Dawn. Trzeba zacząć od tego, że dwie noce przed przyjazdem do Clarins okropnie zmarzliśmy. W nocy mieliśmy minusowe temperatury, wieczory i poranki były okropne! W Clarins postanowiliśmy zatrzymać się pod dachem. Wybrałam najtańsze miejsce w mieście na booking.com, zarezerwowałam najtańszy pokój, który miałam w ofercie „Genius” (dla zalogowanych klientów). Kiedy dojechaliśmy na miejsce, przywitała nas niezwykła Dawn. Szczupła, lekko przygarbiona, ale dziarska kobietka, w wieku około 60 lat, ubrana w szary, prosto skrojony płaszcz do samej ziemi, filcowy kapelusz z motylem u boku i długi sznur czerwonych korali. Pokazała nam pokój, który zarezerwowaliśmy (jak dla nas – doskonały!), ale uznała, że skoro nie ma za wiele innych gości, a na parkingu, na który wychodzą okna tego pokoju stoi sporo samochodów, co psuje widok, to zmieni nam pokój na lepszy. Ostatecznie wylądowaliśmy w 2-pokojowym mieszkaniu, który standardowo kosztuje 2 razy tyle, ile my zapłaciliśmy. W wyposażeniu były grzejniki i elektryczne koce. W gratisie dostaliśmy butelkę nalewki, przesympatyczną rozmowę na powitanie, a następnego dnia o świcie, 2h spacer na wzgórze ponad miastem. Dawn robi ten spacer codziennie, od kilkunastu lat… W trakcie wspinaczki rozmawialiśmy o podróżach i o ludziach, którzy odwiedzili jej pensjonat i szczególnie zapadli jej w pamięć. Na szczycie powitaliśmy wschód słońca już w zupełnej ciszy, ciesząc się wspólnie na kolejny piękny dzień 🙂

Największa radość

Każda możliwość obcowania ze światem afrykańskich zwierząt. Ten kontynent ciągle pozwala na obserwację fauny z bardzo bliska.

Czasem, kiedy jedziemy z Warszawy do naszego rodzinnego Augustowa i na poboczu mignie nam sarna, zając albo przejdzie przez drogę na przykład łoś – świętujemy to jak wielkie wydarzenie. Trasę pokonujemy kilka albo kilkanaście razy do roku, a taka historia zdarza się niezbyt często. U mojej siostry, która mieszka w Augustowie i ma duuuuużo miejsca dookoła domu, można się faktycznie „zaprzyjaźnić” z koziołkami, łosiami albo żurawiem. Mieszkając w Warszawie, kontaktu z dzikimi zwierzętami nie mam wcale.

Jeśli zaś chodzi o dziką naturę to właśnie to sprawia mi największą radość – możliwość obserwacji zwierząt w ich naturalnym środowisku. I tak jak w Ameryce Południowej największą radością było Galapagos, to w Afryce będą to prawie 3tyg spędzone na terenach różnych parków narodowych. Choć nie tylko w parkach i to jest chyba to największe piękno Afryki.

W Botswanie słonie i żyrafy spotyka się przy głównej drodze. W Namibii oryksy są częścią pustynnego krajobrazu. Prawie na każdym obozowisku trzeba było wprowadzać środki ochronne przed pawianami albo kotawcami. Śniadanie jedliśmy w towarzystwie pazernych ptaków, które bez hamulców siadały nam na stole. Częstymi gośćmi na kampingach byli też guziec (wolę je nazywać „Pumba” :)) i czasem co bardziej oswojone impale. W niektórych miejscach zasypialiśmy przy akompaniamencie hipopotamiego „chrumkania”, ale mistrzostwem świata było leżenie w namiocie w obozowisku „Elephant Sands” z widokiem na oczko wodne, gdzie podchodziły słonie, mijając po drodze w odległości może 10m nasz namiot… Oczy się nam zamknęły koło 22:00 w trakcie obserwowania stada 5 słoni, popijających sobie wodę…

Największe zaskoczenie 

Miała być wyprawa dla twardzieli, a wyszły wakacje emerytów 🙂 Tak sobie z Bogusiem żartujemy. Nie wiem, jakie są Wasze wyobrażenia o podróżowaniu po tym kontynencie. Ja oczekiwałam wielkich wyzwań, trudnych dróg, kiepskiego zaopatrzenia w sklepach po drodze, dzikich obozów bez prądu i wody… no nie wiem… Przygody! Wielkiej przygody 🙂 Tak to sobie wyobrażałam. Takie było trochę nasze pierwsze zetknięcie z tym kontynentem, w Ugandzie. Afryka południowa jednak to nie ta bajka. To już poważna machina turystyczna, całkiem nieźle rozwinięte kraje, a podróżowanie po nich własnym samochodem nie jest żadnym wyczynem.

Google maps działają wszędzie i doskonale. Nie wszędzie będzie zasięg, ale jak się pamięta o ściągnięciu obszarów offline przy okazji dostępu do wifi, to problem nawigacji ma się z głowy. Campingi są świetnie wyposażone. W 80% przypadków mieliśmy dostęp do prądu i ciepłej wody. Drogi są w niezłym stanie, czasem w nawet bardzo dobrym. Wyjątek w postaci większego wyzwania na trasie to całe Zimbabwe i niektóre, bardzo krótkie, odcinki w Namibii i Botswanie. Sklepy są zaopatrzone świetnie – kupić można wszystko i wszędzie (małym wyjątkiem była Namibia, zdecydowanie mniej rozwinięta poza dużymi miastami niż reszta z odwiedzonych przez nas państw). Brak bariery językowej, wszyscy mówią po angielsku. Ogólnie – łatwizna, jak porównamy to z naszymi logistycznymi wyzwaniami w Ameryce Południowej przy jednoczesnym problemie z ogarnięciem podstawowej komunikacji w języku hiszpańskim.

Wyzwania były tak naprawdę tylko dwa:

  1. Obozowy tryb życia przez tak długo. – Gospodyni ze mnie średnia. Umiem niby zrobić w domu wszystko, ale po prostu- nie lubię. A jak jeszcze dołożyć do tego polowe warunki – to mi się włącza agresor. A trzeba było tak wytrzymać 2 miesiące. Tutaj jednak na pomoc przyszedł Boguś 🙂 (patrz. Podziękowania).
  2. Temperatura rano i wieczorem – mówili mi, że będzie zimno. Czytałam, że będzie zimno. Ale jakoś sobie tego nie wyobraziłam. Nie połączyłam chyba po prostu temperatury z punktem nr.1 czyli obozowym trybem życia. Brak możliwości schronienia się w 4 ścianach, kiedy na dworze -5st C to jakaś masakra.

Te dwa wyzwania sprawiły, że ostatecznie faktycznie nie były to wakacje dla emerytów. To bardzo przyjemny sposób podróżowania, prosty i łatwy do zorganizowania, ale jednak nie przez 2 miesiące i nie o tej porze roku. Dni są krótkie, słońce zachodzi o 17:30-18:00 i od razu po zachodzie robi się zimno. Pogoda więc jak na pustyni z amplitudami 30 stopni i więcej. Obozowanie przez 2 miesiące w takich warunkach okazało się dla nas męczące. Właśnie przez to zimno i krótkie dni, które sprawiały, że trzeba było się zmierzyć z prawdziwą „nudą” przez kilka godzin dziennie. Obozy są położone zwykle w środku dziczy. Nie można nawet pójść na spacer, no bo gdzie…? Jak?

Oboje jesteśmy z rodzaju raczej tych, których „nosi”. Ja znajduję sobie zwykle w takich momentach ukojenie w książkach, w planowaniu kolejnych odcinków podróży, czasem zdjęcia obrobię i coś popiszę, ale kiepsko mi to idzie w temperaturze 5 stopni C 🙂 Bogdan rzeźbił w drewnie i próbował przedrzeć się przez austriacką szkołę ekonomii. Do czego to człowiek nie jest zdolny, jak się porządnie nudzi…

Co poszło nie tak dobrze?

Po pierwsze:

Manufaktura Podróży zaplanowała nam trasę na 45dni, a my dodaliśmy sobie 8 dodatkowych, bo nam się wydawało, że to krótko 🙂 Zupełnie bez sensu. Wystarczyłyby 3 dni marginesu, ale nie więcej. Każdy dodatkowy dzień to spora kwota, płacona za samochód, a tak jak napisałam powyżej – ciężko jest wytrzymać tyle czasu w takim tempie i obozowym trybie. Ja wiem, że dla niektórych to pewnie nie byłby żaden problem. Ale dla nas mieszczuchów – był i kropka 😉

Po drugie:

Zdarzyło nam się dwa razy zapłacić za 2 noclegi z góry, mimo że ostatecznie wcale nie mieliśmy ochoty zostać w danym miejscu na drugą noc. Tak było na przykład w Zimbabwe w Parku Narodowym "Matobo”, gdzie się okazało, że nic się nie da zobaczyć, bo trawy tak wysokie, że zwierzęta pochowane zupełnie, camping był na pustkowiu, bez ciepłej wody i elektryczności. Byliśmy jedynymi gośćmi, u raczej niegościnnie nastawionych pawianów w jakimś nienajlepszym nastroju w liczbie może ze 100. Wiszczały nam pod namiotem całą noc. Z drugiej strony otaczały nas znaki ostrzegające przed krokodylami… Pieniędzy za drugą noc nie udało się odzyskać, a my zwialiśmy stamtąd, gdzie pieprz rośnie 🙂

Po trzecie:

Wycieczka łódkami mokoro w Delcie Okavango w Botswanie. Największa nuda świata 🙂 Augustowiacy – pamiętacie ten odcinek Rospudy, który robi się pod koniec tygodniowego spływu, kiedy płynie się przez gęste trzciny i cały dzień albo i dwa widzi się non stop to samo? Za każdym zakrętem – deja vu 🙂 Trzciny, trzciny, trzciny… Tak właśnie było tutaj. Po ponad miesiącu sporych wrażeń w Afryce, 4 miesiącach w Ameryce Południowej, poczułam się w tej łódce tak, jakby mnie ktoś do niej wsadził przez pomyłkę. Totalne nieporozumienie! Przespałam większość czasu. Ale ilekroć to wspominam, to strasznie mi się chce śmiać, więc w sumie nie była to aż taka porażka 😉

Nauki na przyszłość:

  1. Afryka w dużym stężeniu robi się męcząca. Właśnie przez to, że to w 90% natura i dla kogoś, kto w tych warunkach nie wyrósł, kto na co dzień żyje w mieście, nie jest „naturalnym środowiskiem”. Bardzo chcemy tu kiedyś wrócić, ale na krócej! 🙂
  2. Wrócimy tutaj w większym towarzystwie J Problem „nudy” wieczorową porą można właśnie tak rozwiązać. My się świetnie w swoim towarzystwie czujemy! Nie mniej jednak – im więcej ludzi, tym weselej, a ten rodzaj wyjazdu jakoś aż się prosi o większą ekipę. Trochę jak narciarskie wyprawy? Czujecie o co chodzi? Fajnie się podzielić większą ilością wrażeń, spostrzeżeń. Ja miałabym ogromną frajdę z zorganizowania takiej wyprawy dla naszych znajomych zainteresowanych tym kierunkiem. Fajnymi kompanami do takiej wyprawy może być też szkolna młodzież, bo niewzruszona na co dzień w zderzeniu z Afryką na pewno zmięknie. Polecamy 3tyg trasę Botswana + Namibia (z Victoria Falls w Zimbabwe) dla wszystkich rodziców z dziećmi w wieku szkolnym. No… może 8 lat i więcej.
  3. Nauka z wyprawy do Zimbabwe – da się! 🙂 Warto próbować, warto nie skreślać nic ze swojej „listy życzeń” tylko pod naciskiem historii innych ludzi. „Make your own stories” to moje po-afrykańskie motto!

Zostaw Komentarz