Królestwo Paganu – witamy w podatkowym raju
Nie mam oczywiście na myśli dzisiejszego państwa Myanmar – nie mam prawdę mówiąc pojęcia o aktualnym systemie podatkowym Birmy. Mój tytuł nawiązuje do dawnego Imperium Paganu, istniejącego między IX a XIII w n.e. i obok Imperium Khmerskiego, będącego wtedy najważniejszym państwem regionu Południowo-Wschodniej Azji.
Jeżdżąc po wielkim parku historycznym Bagan i widząc setki stup i świątyń buddyjskich, przychodzi na myśl pytanie – ale kto i po co to budował? Widok, poza tym, że piękny, jest bowiem nieco absurdalny. Skąd to państwo miało tyle środków, żeby na początku drugiego tysiąclecia wznosić te imponujące budowle i to w takiej ilości?
Okazało się, że bogactwo Królewstwa Paganu powstawało w sposób raczej organiczny. Oczywiście, jak zwykle, było również wynikiem podbojów okolicznych ziem, ale w gruncie rzeczy Pagan opierał się na rolnictwie i nowym, efektywnym metodom nawadniania ziem, które pozwoliły na uprawę wszystkiego, co do życia potrzebne.
Ważna dla losów Królestwa okazała się jeszcze jedna kwestia – silna religijność wszystkich kolejnych władców, którzy bardzo wcześnie zaczęli wydawać zarobione na rolnictwie pieniądze na budowę świątyń i stup, a dodatkowo wprowadzili przepis zwalniający od podatków wszystkie buddyjskie zgromadzenia, włączając w to rolników, którzy dla nich pracowali. W praktyce oznaczało to, że w najbardziej „krytycznym” momencie istnienia Imperium Paganu, 2/3 ziem należało do mnichów, a do kas państwa nie wpływał od tego żaden podatek. Opłacało się więc w Paganie trzymać blisko zakonów i budować nowe świątynie, co nawet dzisiaj dobrze widać, stojąc na dachu jednej z nich i patrząc w dal. Jak widać już tysiąc lat temu ludzie starali się unikać płacenia podatków, jeśli tylko była taka możliwość 🙂
W każdym razie to, co na początku było powodem szybkiego rozwoju Królestwa Paganu, stało się ostatecznie jedną z przyczyn jego upadku.
Birma okazała się bardzo mocnym punktem na naszej tegorocznej trasie. Wyróżnia się na tle regionu praktycznie wszystkim: wszechobecnym buddyzmem (jeśli myśleliśmy, że w Laosie widzieliśmy dużo mnichów i świątyń, to już przestało nam się tak wydawać), lokalną tradycyjną modą (miejsce, do którego H&M jeszcze nie dotarł), bardzo ciekawą kuchnią (dam się pokroić za ich sałatki: z kiszonej herbaty i wędzonego bakłażana), spektakularnymi turystycznymi highlight’ami czyli: Bagan, most tekowy U Bein i Jezioro Inle. Nie bez znaczenia też było, że większość Birmy zwiedzaliśmy w towarzystwie! W końcu ktoś postanowił do nas na chwilę dołączyć. Oklaski za determinację i dotrzymane słowo dla mojej siostry Wiesi i jej męża Krzyśka. Przylecieli do nas aż z Polski. Dojechała też do nas z Bangkoku moja przyjaciółka Gosia, która jest już „zwinnym wyjadaczem” – spędziła przecież z nami miesiąc w Ameryce Południowej. Super było przez jakiś czas pofunkcjonować w większej grupie, mieć możliwość szerszego podzielenia się wrażeniami, generalnie – mieć przy sobie przyjaciół, a nie tylko męża 😉 Chociażby dlatego ten odcinek będzie dla nas pewnie najbardziej szczególnym na etapie Azji Południowo- Wschodniej.
Ile czasu na Bagan?
Pierwotnie mieliśmy zwiedzać kompleks tylko jeden dzień. Ostatecznie zmieniliśmy plany i zostaliśmy na 5 dni. Nie dlatego, że tak byliśmy zauroczeni pierwszym wrażeniem 🙂 powód był związany raczej z logistyką. Z perspektywy czasu wiemy, że wyszło super, ale nie było to takie oczywiste na początku.
Bagan okazało się dosyć kapryśne, jeśli chodzi o pogodę. Naopowiadałam siostrze, żeby nie brała ze sobą żadnej ciepłej bluzy, bo tu tak gorąco, a potem miałam wyrzuty sumienia, jak wsiadaliśmy o 5 rano na skuter, żeby polować na piękny wschód słońca, bo temperatura nie przekraczała 15 st., co na skuterku przekłada się na spory chłód. Praktycznie codziennie było pochmurno, czasem popadywał deszcz. Gosia doświadczyła niestety skutków tej średniej pogody najbardziej z nas wszystkich, bo chciała polecieć nad Bagan balonem i nie udało jej się dwa dni z rzędu. Kolejnego dnia balony nadal nie wyleciały, ruszyły dopiero czwartego dnia.
Druga ciekawa sprawa w kontekście odpowiednio długiego czasu w Bagan to zdjęcia. Po wpisaniu hasła „bagan” w google możecie obejrzeć setki pięknych zdjęć ze wschodów i zachodów słońca nad spektakularnymi świątyniami. No więc nie jest tak, że każdy z takim zdjęciem wraca. Gdybym miała na to jeden dzień – nie byłoby szansy nawet na jedną taką fotę. Dwa powody, pierwszy – pogoda i odpowiednie światło (wiadomo). Powód numer dwa – ten najlepszy dach 🙂 Na niektóre ze świątyń można się wdrapać. Albo po schodach na zewnątrz, albo przez ukryte w środku przejścia (duuuuża frajda! :)). W Internecie wyczytacie liczne porady, które świątynie najlepsze na wschód, które na zachód. Sprawdzenie wszystkich tych dachów zajęło nam dwa dni. Wiesia dzielnie mnie wspierała w tych wspinaczkach, nawet jak już chłopaki mieli dość. Obejrzałyśmy każdy widok sprawdzając, gdzie wschodzi i zachodzi słońce. Wcale nie jest tak, że każdy dach daje tak samo dobry efekt. Zdarza się, że na linii wschodu albo zachodu nie ma za wiele świątyń, albo brakuje dobrego pierwszego planu. Co więcej – sporo świątyń jest „wyłączona z ruchu” na czas konserwacji i tak się składa, że to są te najlepiej znane i opisywane w Internecie, więc trzeba było trochę kombinować i szukać na własną rękę. Przed wschodem ciężko było określić, czy da się coś dobrego zobaczyć, czy nie, więc i tak jechaliśmy to sprawdzić. 5 dni z rzędu wstawaliśmy o 5 rano.
Dzisiaj patrząc na te foty w Internecie trochę inaczej je będę odbierać. Część z tych osób na pewno miała po prostu szczęście, a część nabiegała się tak jak my albo i lepiej. Nauczyłam się przy tej okazji, żeby nie bagatelizować pięknych obrazów tylko dlatego, że jest ich w Internecie dużo i się opatrzyły. Za każdym takim obrazem może się kryć całkiem niezły wysiłek i determinacja, a przy tym tak naprawdę – każdy jest inny.
Co poza świątyniami?
Kompleks historyczny jest niejako „wciśnięty” pomiędzy dwie miejscowości, zapewniające turystyczną infrastrukturę. New Bagan z jednej strony i Nyaung O z drugiej. My zatrzymaliśmy się w Nyaung O i po obejrzeniu okolic, wydało nam się tą lepszą opcją. Jest trochę bardziej „przytulne”, ma sporo lokalnego życia. Codziennie wynajdowaliśmy tam tanie i świetne knajpki z birmańskimi przysmakami. Dwa razy odwiedziliśmy też lokalny targ, który w połowie składa się ze stoisk z pamiątkami i jest adresowany do turystów, a w połowie jest zwykłym lokalnym bazarem, który uwiódł nas tradycyjnym kolorytem. Warto nadmienić, że birmańskie pamiątki są naprawdę ciekawe i łatwo wpaść w szał zakupowy. Piękne bambusowe naczynia, biżuteria z jadeitu i innych kamieni, urzekające tkaniny. Nie doświadczysz tu raczej t-shirtów pt. „I love Myanmar” 🙂
Jak zwiedzać?
Najlepiej na własną rękę, wypożyczając e-bike’a czyli mały, elektryczny skuter. Dzienny koszt wypożyczenia to około 5USD. Dostępny dosłownie wszędzie. Baterie różnej jakości, czasem starczają na 20km, czasem na 40km. Jak bateria pada, dzwoni się do właściciela wypożyczalni i przyjeżdża z nowym skuterkiem. Przetestowane – zjawił się w 15 min. Dostępna na miejscu (w hotelach na przykład) mapka obszaru ma pozaznaczane większe i ważniejsze świątynie. Przy niektórych jest nawet słoneczko, sugerujące, że to dobry punkt na wschód albo zachód. Nie do końca można temu wierzyć, bo nie ma informacji, które świątynie akurat są zamknięte. Dobrze jest jeździć trochę bez celu i zatrzymywać się tam, gdzie się Wam akurat spodoba. Ostatniego dnia, jak już postanowiłyśmy z Wiesią darować sobie dachy, wjechaliśmy w jakieś poboczne drogi, które doprowadziły nas do małej wsi, w samym środku Starego Bagan. Przy stupach biegały świnie i krowy, ludzie żyli zwykłym wiejskim życiem przy obiektach historycznych liczących sobie tysiąc lat… W ten sam sposób dojechaliśmy do przyjemnej knajpki nad rzeką – Fantasia Garden. Jest zaznaczona w google – polecamy na chwilę relaksu. Mają świetne herbaty ze świeżego imbiru i mięty 🙂
Magiczne miejsce czy zadeptana turystyczna pułapka?
Dla nas zdecydowanie to pierwsze. W ogóle mam trochę uczulenie na wszystkich, którzy mają uczulenie na turystyczne miejsca 🙂 Już o tym pisałam przy okazji Salento w Kolumbii. Jeśli w jakieś miejsce na ziemi przybywają z całego świata setki tysięcy ludzi, to musi być powód. Z biegiem czasu takie miejsca tracą na autentyczności, ale coś za coś. Do 2011 roku ten rządzony przez juntę wojskową kraj praktycznie nie funkcjonował na mapie masowej turystyki. W porównaniu więc do innych krajów regionu Birma nie jest aż tak „zadeptana”, nawet Bagan.
Nie będę się też oburzać na lokalną ludność, która widzi w otwarciu swojego kraju na gości z zewnątrz możliwość zarobku i polepszenia swojej naprawdę kiepskiej sytuacji ekonomicznej. Z radością dałam im zarobić, czasem się targując choć nie za mocno i uważając przy okazji, aby nie zniszczyć ich szczególnego dziedzictwa. Głównie chodzi o to, żeby nie zaśmiecać okolic i traktować świątynie z szacunkiem. Mam co prawda wątpliwości co do wspinania się na budynki, które mają po tysiąc lat… To nie może być dla nich „zdrowe” choć nie ukrywam- jest ogromną frajdą. Myślę, że za jakiś czas pojawią się raczej sztuczne platformy widokowe, bo buddyjskie stupy milionów stóp w końcu nie zniosą.
Nie przeszkadzało mi, że zwiedziałam okolice w towarzystwie obywateli z całego świata. Zresztą wystarczyło odbić trochę z głównego szlaku i można było zapomnieć, że się jest na terenie „muzeum”. Obszar jest w ogóle ogromny i wcale nie doświadczyliśmy wielkich tłumów, szczególnie w ciągu dnia. Trudniej o jest o spokój na dachach świątyń o wschodach i zachodach słońca.
Dobrze jest też chyba się w Bagan trochę „polenić”, nie zwiedzać go z językiem na wierzchu. Bardzo zasługuje na podziwianie w spokoju, z odrobiną refleksji. To zdecydowanie jest unikat na turystycznej mapie świata, więc jeśli ktoś z Was miał jeszcze jakieś wątpliwości, czy warto – chcę potwierdzić głośnym „TAK!” 🙂 A moi współtowarzysze na pewno się do tego okrzyku dołączą 🙂
Zostaw Komentarz