Potosi – doświadczenie z rodzaju tych „jak obuchem w łeb”

with Brak komentarzy

Potosi - miejsce, gdzie spędziłam 2 najgorsze godziny w swoim życiu

Potrzebowałam dobrego tygodnia, żeby dojść do siebie po wizycie w kopalni w Potosi, a i tak na wspomnienie tych dwóch godzin przechodzi mnie zimny dreszcz. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tak już pozostanie.

Miasto, położone na 4tys. m n.p.m. Całkiem spora miejscowość, około 160tys. mieszkańców. Przed przyjazdem do Potosi już o nim poczytałam i gdy wjeżdżaliśmy do miasta autobusem i ujrzałam ten obraz nędzy i rozpaczy (szczególnie poza centrum), nie mogłam uwierzyć, że ta miejscowość w XVI wieku była największym miastem obu Ameryk, a 4.największym miastem na świecie. Większym wtedy niż Londyn!

Wszystko za sprawą ogromnych złóż srebra, odkrytych przez Hiszpanów we wzgórzu tuż obok Potosi, nazwanym później Cerro Rico czyli „Bogata góra”. W zaledwie 70 lat mała górska mieścina stała się światową metropolią. Legenda mówi, że ze srebra wydobytego w kopalni w Potosi dałoby się zbudować most łączący Amerykę z Europą. Eduardo Galeano w swojej książce „Open veins of latin America” pisze, że taki sam most prowadzący z powrotem można by było zbudować z kości umarłych w tej kopalni. Według niego Cerro Rico pochłonęła 8 mln istnień ludzkich… I choć wydaje się, że ta liczba może być przesadzona, całe dzieło Eduardo Galeano o wpływie kolonializmu i wyzysku Ameryki Łacińskiej przez Europę i USA jest emocjonalne i miało za zadanie prowokować, to jednak bezsprzecznie kopalnia w Potosi uśmierciła potężną liczbę ludzi i coś Wam powiem – wystarczy zejść w jej korytarze i od razu się te wszystkie tragedie czuje.

Uliczka w Potosi, a w tle Cerro Rico

Cerro Rico z bliska

Wysokości w Boliwii to naprawdę jest duże wyzwanie dla nieurodzonych w tych warunkach. Podejście pod małą górkę, albo wejście po niewysokich schodach potrafi wywołać niesamowicie zaskakującą reakcję: serce wali tak mocno, że całe ciało drży w jego rytm, płuca domagają się tlenu, którego nie jesteś w stanie dostarczyć, nieważne jak głęboko próbujesz oddychać, przed oczami pojawiają się mroczki, głowa „puchnie” i zaczyna boleć. Tak jest za każdym razem, ilekroć zapomnę, gdzie jestem i wrzucę sobie za duże tempo.

Wyobraźcie sobie teraz, że pracownicy kopalni wynosili na plecach na powierzchnię góry, wydobyte pracą własnych rąk srebro ważące kilkadziesiąt kilogramów. Z setki tych, która weszła pod ziemię w poniedziałek, w sobotę potrafiła wyjść tylko garstka… Hiszpanie przywieźli ze sobą sporo afrykańskich niewolników… padali jak muchy, zupełnie nieprzystosowani do warunków na tych wysokościach. Zaczęli więc prowadzić obławy na Indian w Peru, bo Ci urodzeni w podobnych warunkach lepiej dawali sobie radę. Na terenie Boliwii potencjalnych pracowników było za mało.

"Virgen del Cerro" - Matka Boska ze wzgórza

Wszystkie te działania prowadzone były w imię korony Hiszpańskiej i Boga. Jest nawet specjalny, lokalny wizerunek Matki Boskiej w kształcie Cerro Rico. Wiele razy widziałam tę trójkątną postać Marii i dopiero tutaj poznałam jej pochodzenie. Sławny obraz " Virgin del Cerro" przedstawia koronację Maryi Panny, w której biorą udział zarówno Trójca Święta jak i bóstwa inkaskie. Matka Boska ze wzgórza ma u swoich stóp cały świat, co symbolizuje jak wielki wpływ Potosi miało wtedy na gospodarkę ówczesnego świata.

Całe wydobyte srebro (w sztabach i przerobione na monety) pakowano na okręty i odsyłano do Hiszpanii. W „Open vains of Latin America” wyczytałam, że mówiło się, że „Hiszpania posiada krowę, ale to inni piją mleko”. Podobno przez swoją niegospodarność i ogromne długi, srebro szybko trafiało do wierzycieli, więc jak będziecie zwiedzać katedry we Włoszech, Watykanie, Londynie czy Paryżu – wspomnijcie skąd jest to srebro, które zdobi tamte ołtarze.

Gdy złoża srebra się wyczerpały, miasto tak szybko jak kiedyś powstało, tak szybko upadło. Kopalnia działa do dziś, wydobywa się jednak cynk i cynę.

Dawną, nieczynną już część kopalni można zwiedzać. Wybrałam się tam sama, bo Bogdan z uwagi na swoje historie z chorobą wysokościową, wolał nie ryzykować zejścia pod ziemię w wąskie korytarze.

Wycieczkę wykupiłam w tej agencji: https://enpotochijtoursbolivia.wordpress.com/ - z rekomendacji Let’s get lost. Agencja wspiera lokalne spółdzielnie górnicze, więc warto się dołożyć.

Miałam malutką grupę, 5 osób i przewodnika Antoño – górnika w trzecim pokoleniu, aktualnie już „nieczynnego”. Wycieczka zaczyna się bardzo wesoło, żartami o dynamicie i liściach koki. Wszyscy są uchachani jak dzieci.

Nie próbujcie tego w domu... Potosi jest jedynym miastem na świecie, gdzie legalnie można kupić dynamit.

Koka i dynamit - najważniejsze wyposażenie górnika w Potosi

A po wyjściu z kopalni nikt się do siebie nie odezwał ani słowem… wracaliśmy do miejscowości w zupełnej ciszy. Ja się pilnowałam, żeby się nie poryczeć i dotrwałam tak do spotkania z Bogdanem, kiedy popłakałam się jak bóbr. Tak na oczyszczenie… bardzo po tym wszystkim potrzebne.

Wąskie przesmyki, miejscami trzeba się wręcz przeciskać, zero przestrzeni, całkiem strome podejścia, mnóstwo pyłu i to wszystko na tej morderczej wysokości... Dostaliśmy maseczki od pyłu. Ciągle miałam od niej wrażenie, że mnie ktoś dusi. Pod ziemią znajduje się mnóstwo psychodelicznych kapliczek z bożkiem górników – diabłem Tio – obowiązkowo z penisem na wierzchu. Antoño w każdej takiej kapliczce składał dary z koki i 96% alkoholu, opowiadając przy tym o trudnej pracy górników w Potosi… W głowie się od tego wszystkiego kręci...

Tam ciągle pracują ludzie. Kilka tysięcy górników w warunkach prawie niezmienionych przez te setki lat. Dzisiaj rzadziej dochodzi do wypadków, ale wszechobecny, BARDZO gęsty pył, niszczy płuca i doprowadza do śmierci w młodym wieku. Mało który z nich dożywa 50 lat.

Kiedyś ludzie ginęli tam z wycieczenia, od wypadków spowodowanych wybuchami gazów…  ale też od gazów z rozkładających się ciał, nikt ich bowiem stamtąd nie usuwał…

Ludzie mają pewnie różną wrażliwość, mnie ściany nasiąknięte tą historią pokonały i 3 razy musiałam walczyć o oddech i uspokojenie paniki.

Przy jednym z ataków, po bardzo stromym i wąskim podejściu, Antoño usiadł koło mnie i inhalował mnie 96% alkoholem. Mówił przy tym: "tak to właśnie pod ziemią w Potosi jest... bez powietrza i bez perspektyw, trzeba pić 96% alkohol, nic wtedy nie czujesz: ani rąk, ani nóg, ani paniki... ".

Spod ziemi wyszłam innym człowiekiem.

Potosi to oczywiście nie tylko ta kopalnia. W mieście pozostało trochę postkolonialnej architektury, która tylko jeszcze podsyca smutek tego miejsca. Zwiedziliśmy też Casa de Moneda, gigantyczną mennicę, która produkowała kiedyś srebrniki, funkcjonujące potem w całej Europie.

Takie właśnie jest Potosi… miejsce, które było zalążkiem kapitalizmu, w którym powstał symbol pieniądza - $ - dzisiaj smutne i zapomniane przez wszystkich.

Moja jak dotąd najważniejsza lekcja w trakcie wszystkich podróży, które kiedykolwiek odbyłam.

Jestem w trakcie lektury „Open veins of Latin America” (pol: "Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej"). Chcę poznać drugą stroną medalu i inną wersję historii „wspaniałych” odkryć geograficznych, którą karmiono mnie w szkole. Ta książka jest w tej części świata bardzo ważna. Eduardo Galeano, pisarz i dziennikarz urugwajski stworzył w latach 80tych dzieło, które zelektryzowało cały kontynent, bo dosadnie i emocjonalnie podsumował jego trudną historię. Polecam każdemu, kto chce obalić w swojej głowie mit wielkich bohaterów, wspaniałych odkrywców Ameryki i nowego świata…

 

Zostaw Komentarz