Życie Stelli i Desiree to jedno ciało rozdzielone na dwa strumienie zdarzeń…
...które w końcu w sposób wręcz mistyczny wracają do jednego nurtu tej samej historii.
„Moja znikająca połowa”, okrzyknięta jedną z 10 najlepszych książek 2020 New York Times’a, to druga powieść 31-letniej Brit Bennett z Los Angeles. To wielopokoleniowa saga rodzinna rozpoczynająca się w afroamerykanskiej społeczności Luizjany w latach 40tych ubiegłego wieku. Historia skupia się na siostrach bliźniaczkach - Stelli i Desiree Vignes, urodzonych i wychowanych w Mallard (fikcyjna miejscowość), założonej przez ich praprapradziadka jako “miasteczko dla ludzi takich jak on, którzy nie mieli szans, żeby uznano ich za białych, ale którzy nie pozwalali traktować się jak Murzyni”. Tak więc lądujemy w samym środku raczej idei niż tylko miejsca i zagłębiamy się w losy bohaterek, które szybko postanawiają to miejsce, jak też samą ideę opuścić.
Powieść Brit Bennett to ciekawe studium poszukiwania swojej tożsamości przez ludzi, dla których ten proces jest wyjątkowo utrudniony.
Co określa naszą tożsamość? Tych wymiarów może być dużo: rasa, miejsce urodzenia, kolor skóry, płeć, wykształcenie, poglądy, wykonywany zawód, przynależność kulturowa, czy po prostu „ja”. Co, jeśli żaden z tych wymiarów nie jest 100% określony? Co, jeśli wszystko się miesza i przenika, jak wtedy się określić? Jak się zdefiniować i umościć w świecie pełnym formatek, przegródek, ściśle zdefiniowanych norm i standardów?
„Moja znikająca połowa” miesza w tych wymiarach wszystko. Można mieć biały kolor skóry, ale być czarnym. Można urodzić się kobietą i być mężczyzną. Można chcieć być kimś zupełnie innym i całe życie tworzyć swoją tożsamość od nowa, w kłamstwie, ale konsekwentnie. Można być szemranym łotrzykiem i kochającym, wspierającym partnerem. Można nakładać kostium, żeby nie musieć kłamać. Można być w końcu kimś, kto ten bałagan dziedziczy w pamięci genetycznej, kimś kto musi odnaleźć siebie w sieci splątanych rodzinnych historii, najczęściej społecznie nienormatywnych, ale przecież… czym jest norma?
Stella i Desiree są ze sobą zespojone w jedną tożsamość. Jedna nie potrafi istnieć bez drugiej. Kiedy jedna woli milczeć, druga wie, co w jej imieniu wypowiedzieć. W świecie funkcjonują jak jedno ciało- „Bliźniaczki”, choć przecież są dwie, do tego bardzo różne. Stella ambitna i spokojna, marząca po cichu o wykształceniu i lepszym życiu, kryjąc wszystkie myśli i aspiracje w swoim introwertyzmie. Desiree krnąbrna, uparta, wyszczekana i odważna, lubiąca zaznaczać swoją obecność wszędzie. Kiedy dziewczyny kończą 16 lat, to właśnie ona wpada na pomysł ucieczki z miejscowości, której nawet nie ma na mapie. Miejscowości, w której wszyscy są czarni, ale walczą ze sobą o najjaśniejszy odcień skóry. Z miejscowości, w której ich ojca zamordowano, bo w latach 40tych XX wieku, tak się tam mogło dziać i powodem mogło być „nic”.
To wydarzenie, ucieczka bliźniaczek, daje początek dalekich w skutkach dla nich i ich bliskich wyborów i decyzji. Rozdziela jedno ciało na dwa strumienie zdarzeń, które potem w sposób prawie mistyczny wracają do jednej, tej samej rzeki, bo od korzeni uciec trudno i choć często pragniemy się od nich odciąć, życie najczęściej przyprowadzi nas do nich z powrotem.
Stella i Desiree rozpoczynają życie na własną rękę w Nowym Orleanie, walcząc z ograniczeniami wynikającymi z powszechnego rasizmu, ilekroć na jaw wychodzi ich pochodzenie. To Stella, ta mniej przebojowa, po kilku udanych próbach wejścia w skórę kogoś innego, wpada w końcu na pomysł zmiany tożsamości i udawania białej na zawsze. Po opuszczeniu swojej siostry rozpoczyna życie w kłamstwie, ale za to wygodne. Za cenę odcięcia się od dawnej „ja” i swojej rodziny dostaje zamożnego męża, blond córeczkę o fiołkowych oczach, awans do klasy średniej i spokojne na pozór życie na przedmieściach Los Angeles. Porzucona przez siostrę Desiree dokonuje wyborów życiowych jakby z lustrzanego odbicia w stosunku do Stelli. Wychodzi za mąż za czarnoskórego, rodzi „czarną jak asfalt” córeczkę i po kilku latach znoszenia przemocy domowej, zabiera małą Jude i wraca do matki, do rodzinnego Mallard i do porzuconej we wczesnej młodości idei. Stella już na zawsze pozostanie naznaczona kłamstwem i wielką samotnością. Desiree będzie czuła pustkę po swojej drugiej połowie.
Historia toczy się jednak wokół 4 bohaterek, nie tylko matek, ale też i ich córek. Najciekawszy moment powieści rozpoczyna się właśnie wtedy, gdy te drugie dorastają i w sposób ewidentny widzimy, że dawne decyzje ich matek rzutują na życie młodych dziewczyn, kiedy okazuje się, że Kennedy i Jude są naznaczone przez wszystko, co się wydarzyło zanim przyszły na świat. Że noszą w sobie post-traumę wcześniejszego pokolenia, z którą coś będą musiały zrobić, aby ukształtować się na nowo, nie uciekając od demonów z życia swoich matek. Obserwujemy ich zmagania z tym procesem, odwiedzamy przy tej okazji West Hollywood, Nowy Jork i Minnesotę, zaglądamy do podrzędnych teatrów, punkowych barów, na plan opery mydlanej i zahaczamy o społeczności transseksualne.
Brit Bennett wnikliwie i z empatią portretuje bohaterów swojej powieści. Umiejętnie dawkuje informacje o nich, pokazując wydarzenia i relacje międzyludzkie z perspektywy każdego z nich z osobna, przeskakując w narracji dość gwałtownie i w nieoczywisty sposób. Wszystkich poznajemy „od środka” poprzez ich myśli i emocje, podążając po trasie ich wnioskowania, procesu podejmowania decyzji, wątpliwości, samousprawiedliwień. Autorka zawiesza pytania w jednej części powieści, aby dać odpowiedź na nie dopiero po kilku rozdziałach, budując w międzyczasie całą przestrzeń i kontekst do ich nakreślenia. Sprytnie i inteligentnie korzysta z dekonstrukcji chronologii, która nie jest tutaj tylko zabiegiem urozmaicającym akcję, ale pomaga w zrozumieniu niektórych motywacji, pozwala skupić się na bohaterach, a nie samej historii i wydarzeniach. Ponadto – wciąga czytelnika w grę z samym sobą, bo raz wyrobione na dany temat zdanie, zmienia się jeszcze parokrotnie wraz z lepszym poznaniem bohaterów i kontekstu. Uczy przez to w praktyce, aby nie oceniać, ale starać się rozumieć.
„Moja znikająca połowa” bardzo wyraźnie traktuje również o relacjach. Ważne jest studium związku matek z córkami, przewrotny jest wątek przyjaźni osiedlowych sąsiadek, urzekająco opisano związek Jude z jej transseksualnym chłopakiem, krzepiąca i ciepła jest miłosna historia Desiree i drobnego łotrzyka Earliego. Ciekawe jest, że wszystkie te skomplikowane historie międzyludzkie, podane są zawsze w ujęciu jeden na jeden. Tak jakby każda para bohaterów tworzyła swój mikroświat, bardzo inny od pozostałych par. Główne bohaterki mają tyle twarzy, ile relacji zbudowały choć przecież na końcu każda jest jedną i tą samą osobą. I nie chodzi tu o przywdziewane maski, bo autentyzmu bohaterkom książki nie brakuje w żadnej sytuacji, nawet wtedy, kiedy Stella udaje białą. To raczej wypadkowa tego kim jesteśmy my, a kim się stajemy w obliczu drugiego człowieka, który wpływa na nas najsilniej ze wszystkich czynników zewnętrznych, szczególnie jak jest dla nas ważny i bliski.
Najważniejsze w tej książce jest jednak to, że choć afroamerykańska autorka umiejscowiła akcję powieści w społeczności czarnoskórych Amerykanów, a problemy rasizmu otwierają opowieść jako te najważniejsze, z czasem historia nabiera bardzo uniwersalnego charakteru i rozumiemy, że takich łatek jak kolor skóry mamy mnóstwo. Poszukiwanie swojej tożsamości jest procesem powszechnym. W dzisiejszych czasach, w których pojedynczy człowiek zyskał swój głos, każdy przechodzi ten proces, a nawet wręcz czuję presję samookreślenia i samostanowienia. Nie zawsze jednak przechodzi przez ten proces z sukcesem. W bohaterach „Mojej znikającej połowy” znajdujemy analogie do naszej rzeczywistości, do walki o prawa mniejszości, do szukania przestrzeni dla osób wyłamujących się ze społecznych formatów. Ta książka przypomina, dlaczego warto to robić, dlaczego otwarta głowa i tolerancja sprawia, że ogółowi żyje się lepiej. Znaczenie i siła jednostki na koniec i tak sprowadza się do ogółu, który na ten indywidualizm powinien pozwalać.
Dla tego ostatniego aspektu najbardziej warto pochylić się nad powieścią pani Bennett. Ta młoda, empatyczna autorka świetnie czuje aktualne wyzwania społeczne, nie buduje w swojej historii żadnego hermetycznego świata. Łatwo się w tę historię zaangażować, łatwo zezłościć razem z bohaterami, łatwo się z nimi smucić, łatwo się wahać w ocenie ich decyzji tak, jakby były naszymi decyzjami. Trudno za to pozostać obojętnym.
Zostaw Komentarz