RPA – rzeczywistość przeciwko wyobrażeniom

with Brak komentarzy

Afryka bez własnego planu

Pierwsze 2 tygodnie w Afryce już prawie za nami. Znów ciężko nam uwierzyć, ile się wydarzyło w tym czasie i że to tylko 2 tygodnie… Z drugiej strony, wydaje mi się, że dopiero teraz, dzisiaj, może wczoraj, zaczęliśmy faktycznie widzieć świat dookoła, a nie tylko wyczekiwać tego, na co się nastawialiśmy i denerwować wtedy, kiedy to nie następowało.

Słabo się przygotowałam do podróży po południowoafrykańskich krajach. Program przygotowano mi na zlecenie, przez ostatnie miesiące żyłam Ameryką Południową, dopiero jak przyjechaliśmy tutaj, zaczęłam czytać o miejscach, które mamy na trasie, o zwyczajach, trochę o historii i o ludziach. Na bieżąco poznaję otoczenie, pozostawiając sporo miejsca na spontaniczność. To dla mnie duże wyzwanie. Moją strefą komfortu było zawsze funkcjonowanie w dobrze przemyślanym i przygotowanym przez siebie planie.

Taki stan rzeczy ma swoje konsekwencje, bo mniej wiedzy = myślenie stereotypami, a to wystawia człowieka na sporo niespodzianek. Dzisiaj trochę o nich właśnie.

Camps Bay - jedna z najpopularniejszych plaż w Cape Town

Wyobrażenie nr.1 – Nieważne, gdzie pojedziesz – miasta zawsze są pełne ludzi, tętnią życiem na chodnikach, w kawiarniach, restauracjach, parkach i skwerach. W Afryce też tak będzie.

Miasta są różne. W RPA najczęściej puste. Życie toczy się na prywatnych posesjach ogrodzonych wysokim płotem zakończonym drutem kolczastym lub pod napięciem, bez zbytniej socjalizacji „na mieście”. Cape Town przy swoim ogromnym potencjale na jedno z najbardziej imprezowych miast świata, jest na pierwszy rzut oka właśnie puste. W niektóre miejsca chodzić nie wolno. W niektóre miejsca chodzić nie przystoi, jak się jest białym, a jeszcze w inne się nie chodzi, jak jest się czarnym. Wydaje się, że wszyscy poruszają się samochodami. Mało kto tak po prostu spaceruje, mimo że centrum miasta jest bardzo niewielkie. Trafiliśmy tutaj na początek zimy, więc mogę sobie wyobrazić, że może to być też kwestia pierwszego chłodu, który nie sprzyja wylegiwaniu się na plażach i siedzeniu w parkach, ale jednak to raczej nie to. Przy tych temperaturach (15-20 stopni) taka Warszawa na przykład, żyje na powietrzu. W Barcelonie przy 5 stopniach w styczniu, ludzie siedzą w ogródkach restauracyjnych przy ogrzewaczach i w paltach. W Cape Town ta blokada jest w głowach, nie w otoczeniu, nie w okolicznościach.

Po roześmianej i uśmiechniętej Ameryce Południowej (nawet tej najbardziej zdystansowanej- Boliwii), ciężko nam się było przestawić na zupełnie inny typ relacji z obcym człowiekiem. Po pierwsze – dystans i czujność u prawie każdego napotkanego przez nas człowieka, a już na pewno u czarnoskórego. Po drugie – uśmiech może być odbierany jako coś podejrzanego i wcale nie jest sposobem na łatwiejsze „załatwienie sprawy”. Znam kilka osób z RPA, miałam okazję z nimi pracować i mam o nich jak najlepsze zdanie. Otwarci, sympatyczni, trochę zwariowani, radośnie chaotyczni, zaangażowani i zawsze bardzo kochający swój kraj. Czuję to, jak z nimi rozmawiam, siedząc w knajpie w Londynie. Nie czułam tego na ulicach Cape Town.

Camps Bay raz jeszcze

Bogdan zajrzał tam do fryzjera, którego zaczął wypytywać o jego zdanie na temat Cape Town. Facet pochodził z Kongo i przeprowadził się do RPA 9 lat temu. Na pytanie, co pozytywnego i negatywnego może powiedzieć o swoim mieście, długo myślał. Ostatecznie jako pozytywną cechę wymienił bardzo „zrelaksowany” tryb życia, a negatywną- „apartheid” i segregacja rasowa w głowach mieszkańców, która mimo braku oficjalnych zakazów i nakazów, nadal siedzi w umysłach ludzi. Za dużo złego zostało tu wyrządzone, za długie lata to zło było wyrządzane, za wcześnie więc jeszcze na zniknięcie tych barier.

Apropo zrelaksowanego trybu życia w Cape Town – miasto to nazywane jest też czasem „Mother City”, co ma chyba nawiązywać do tego, że to najstarsze miasto RPA. Złośliwi jednak twierdzą, że dlatego jest to „Mother City”, że załatwienie każdej, nawet najprostszej sprawy w tym powolnym i zrelaksowanym mieście, trwa 9 miesięcy 🙂

I teraz największy paradoks dotyczący Cape Town – mimo tego wszystkiego, co powyżej napisałam, to pierwsze miasto, które zwiedziliśmy w tym roku, w którym mogłabym jakiś czas pomieszkać. Kilka przyziemnych powodów to: bajeczne okoliczności przyrody, czyli połączenie oceanu i majestatycznych gór, pobliskie winnice z doskonałym Savignon Blanc za rozsądne pieniądze, przyjazny umiarkowany klimat, niewielkie rozmiary miasta, co sprawia, że jest ono bardzo łatwe w orientacji i przemieszczaniu się, zero korków na ulicach.

A te poważniejsze powody to: niesamowity mix kulturowy i ciekawa historia, która przy okazji jest dość bolesnym studium natury ludzkiej. Mam takie wrażenie, że nikt w tym mieście nie ma prostej historii, że każdy ma godny uwagi i poznania życiorys. No i ta „zrelaksowana” atmosfera w powietrzu, która sprawia, że tak jakby nikt tam nic „nie musi”.

Wyobrażenie nr.2 - RPA to kraj pełen Parków Narodowych, po których biegają lwy, nosorożce i żyrafy, które będziemy widywać „codziennie”. Reszta rzeczy, które obejrzymy będzie jedynie przerywnikiem od safari.

Trochę oczywiście wyolbrzymiłam. Miałam świadomość, że to wielki kraj i że będzie zróżnicowany. Ale jednak nastawiłam się na jeden, konkretny obraz przed oczami – rozległą sawannę i przechadzające się po niej dzikie zwierzęta.

Tym czasem zwierzaki tracą powoli na „ważności”, bo przez ostatnie 2 tygodnie widzieliśmy:

  • ciekawe miasta i miasteczka takie jak Cape Town, Kimberley i Clarens,
  • dawną kopalnię diamentów, z największą „dziurą” wykopaną w ziemi ludzkimi rękoma po to, aby wydobyć stamtąd 14,5 mln karatów diamentów,
  • winnice Stellenbosh jakby rodem z Toskanii,
  • dramatyczne wybrzeże Przylądka Igielnego i Przylądka Dobrej Nadziei, jakby przeniesione z Portugalii,
  • punkt, gdzie się łączą Oceany Indyjski i Atlantycki,
  • przestrzenie podobne do tych, które przemierzaliśmy w Patagonii drogami z widocznością na kilkanaście kilometrów,
  • góry w kształtach i kolorach jak z okolic Wielkiego Kanionu,
  • widok na tutejsze „Zakopane” – Clarens, o świcie, z pobliskiego wzgórza, a w tle Góry Smocze w Lesotho, a to w towarzystwie naszej gospodyni z Guest House’u - Dawn, która ten dwugodzinny spacer na powitanie dnia robi codziennie już od kilkunastu lat, a w przerwie podróżuje po świecie jak i gdzie tylko może,
  • pingwiny w Simons’ Town, które okupują plażę tuż obok prywatnych posiadłości i wyglądają na tle wielkich, nadmorskich domów wręcz kosmicznie,
  • dziesiątki fok wariujące w wodzie gdzieś na wysepce w Hout Bay,
  • strusie w dwóch wariantach: tej szczęśliwej, czyli zamieszkującej rezerwaty, gdzie mogą hasać do woli i nikt im krzywdy nie ma prawa zrobić i w tej bardziej pechowej, gdzie stłoczone po kilkaset sztuk w zagrodach, okurzone albo zabłocone, czekają za swoją kolej, aby po rundzie w „ostrich buchery”, znajdującej się po sąsiedzku, trafić na jeden z niezliczonych w tym kraju braai (czyli grill, barbeque – jak kto woli) jako stek albo szaszłyk,
  • zebry przechadzające się po stromych stokach całkiem wysokich wzgórz jak kozice, wcale nie po równinach,
  • sawanny obrośnięte ażurową trawą w złotym kolorze zachodzącego południowoafrykańskiego słońca, pełne dzikich zwierząt od „zwykłego” lisa począwszy, przez kilka gatunków antylop, aż po żyrafy i nosorożce…

Tylko to ostatnie pasowało do mojego wyobrażenia i wcale nie było najlepsze – było po prostu równie ciekawe.

Wyobrażenie nr.3 – podróż samochodem, w którym wozisz wszystkie swoje rzeczy łącznie z namiotem i całą kuchnią jest znacznie wygodniejsza niż bieganie z plecakiem, ważącym kilkanaście kilo, szukanie autobusowych połączeń i ciągłe zależenie od kogoś.

Wszystko ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne…

Tak – dobrze jest być niezależnym.

Tak – dobrze jest nie musieć targać tego plecaka i ciągle go przepakowywać.

Tak – super jest mieć jedzenie pod ręką, kuchenkę, na której szybko ugotujesz wodę na kawę, czy herbatę.

Tak – świetnie jest się zatrzymać w środku Parku Narodowego i spać w totalnej dziczy z widokiem na niebo z ilością gwiazd, której do tej pory nie widzieliśmy nigdy i nigdzie.

Ale...

Nie – niefajnie jest ciągle czuć odpowiedzialność za wartościowy pojazd, który nie jest nasz i za wszystkie rzeczy, które w nim wozimy – i nasze i te obce. Nawet mimo pełnego ubezpieczenia, potencjalny problem w przypadku ewentualnych przygód wisi z tyłu głowy.

Nie- niezbyt przyjemnie jest budzić się rano w namiocie przy temperaturze -3 st C ze świadomością, że łazienka nie ma ścian, a śniadanie samo się nie zrobi (na ratunek przychodzi zwykle niezmordowany Boguś, ale mam w związku z tym ciągle wyrzuty sumienia 🙂 ).

Nie – niefajne jest to, że generalnie nic się samo nie robi. Jak się błoto do samochodu naniesie to trzeba posprzątać, jak się namiot zmoczy od deszczu, trzeba wykombinować, gdzie i kiedy go wysuszyć, jak się chce jeść – trzeba ugotować i po sobie posprzątać itd. To sporo logistyki, a to wszystko często po zmroku i w zimnie niestety. Dzień się kończy już o 18:00. Poza czytaniem książek i rozmową – nic więcej nie ma do roboty. Na miasto nie wyjdziesz.

Krótko mówiąc – ja wolę plecak i spanie po hostelach. Boguś lubi nasz samochód, traktuje go jak taką wielką, najfajniejszą w życiu zabawkę – transformersa w realu 🙂

Nie narzekam! To dla mnie ważna nauka i jednak jakaś niespodzianka, bo nie wyobraziłam sobie tego wcześniej w komplecie. Trochę się też, mam nadzieję, zahartuję i może czegoś nowego przy okazji nauczę.

Wyobrażenie nr.4 – Afryka będzie porównywalnym wyzwaniem, jeśli chodzi o bezpieczeństwo, co Ameryka Południowa – na obu tych kontynentach trzeba uważać tak samo, bo ryzyko przykrej przygody jest większe niż w Europie.

Cape Town, Free Walking Tour po District 6 (symbol Apartheidu). Ciekawa wycieczka, ale zastanawiająco krótka i bez spaceru po District 6! Dlaczego? Jeszcze niedawno można było wchodzić na teren dzielnicy, teraz jest zbyt niebezpiecznie.

Pamiętacie Medellin i Comuna 13? Spędziliśmy tam 3 godziny.

Stellenbosh, stolica regionu winnic, nieopodal Cape Town. Parkujemy w samym centrum miasta i chcemy się chwilę przejść. Znów pusto, mimo że 11:00 w ciągu dnia. Może dlatego, że niedziela? – myślę. Dziś już wiem, że tutaj wszystkie miasta tak wyglądają. Podchodzi do nas parkingowy. Z uśmiechem na ustach (wcale nie częste) tłumaczy, że za parking płaci się wykupując voucher w bankomacie. Jakoś nam to nie pasuje, ale on nie daje za wygraną i podprowadza nas do rzeczonego bankomatu i grzecznie zostawia. Nie widzimy w bankomacie żadnej parkingowej funkcji. Podchodzi do nas dobrze ubrany mężczyzna, który mówi, że chciałby wykupić parkingowy voucher w bankomacie, więc go puszczamy. Załatwia swoją sprawę i z troską pyta, czy nam nie pomóc. Pytamy go jeszcze o ten voucher, potwierdza, że tak właśnie jest, że jak włożymy kartę i wpiszemy PIN, to pokaże się ta opcja… O! Tutaj robi się dziwnie. Pan wygląda porządnie i miło, bardzo chce nas przeprowadzić przez funkcje w bankomacie, ale z tyłu pojawia się ni stąd ni z owąd grupa trzech średnio wyglądających chłopaków. Stanowczo dziękujemy panu za pomoc i wycofujemy się spod bankomatu. Podejrzana trójka znika, ale pojawia się kolejny miły pan, który goni nas i mówi, że nie zamknęliśmy transakcji w bankomacie i musimy koniecznie wrócić i ją zakończyć (uwaga!), wpisując PIN i zamykając w ten sposób cały proces, bo inaczej ktoś nam z karty wypłaci pieniądze. PINu ani razu nie wprowadziliśmy, żadnej transakcji nie rozpoczęliśmy... Znów dziękujemy i staramy się oddalić na dobre od bankomatu… i wtedy, już chyba na zasadzie ostatniej próby, podchodzi do nas pani w ciąży z dzieckiem na ręku, która mówi, że pracuje w tym banku i że widzi, że mamy problem z zakupem vouchera parkingowego i ona nam chętnie pomoże. OMG! W sumie 7 osób, w jednej ustawce, żeby wyciągnąć od nas PIN do karty i nam ją skroić. 

Gaansbaai, sławne z nurkowania w klatce z rekinami. Centrum handlowe, siedzimy w knajpce, korzystając z wi-fi. Na parkingu krzyk kobiety, koleś wyrwał jej torbę z zakupami i zwiał. Pogoniła za nim ochrona.

Każde miasto, w którym do tej pory byliśmy – zamiera po zmroku. Ulice spokojne i niezatłoczone w ciągu dnia, po zmroku stają się prawie zupełnie puste. W Cape Town, po zmierzchu, na chodnikach wylegują się liczni bezdomni, nawet w najlepszych dzielnicach takich jak Sea Point. Ta pustka to jak zupełny brak kamuflażu dla „obcego przybysza”. Ma się wrażenie, że wszyscy na Ciebie patrzą.

Nie jest tak samo jak w Ameryce Południowej, jest trudniej. Jesteśmy tu bardziej widoczni, bo łatwo wyhaczyć tu turystów, szczególnie jak poruszają się wielkim camperem. Podróżujących jest znacznie mniej niż w Ameryce Południowej, a jak są, to najczęściej tacy „z pieniędzmi”, więc stają się dużo bardziej łakomym celem, niż wszyscy ci backpackersi, biegający w podartych podkoszulkach po Ameryce Południowej. Rozwarstwienie społeczne jest ogromne, a to sprzyja rabunkom i napadom. Trzeba mieć się na baczności. Ale przede wszystkim - poznać zasady funkcjonowania i się podporządkować. Spotkaliśmy się tutaj z przemiłą Agnieszką z Polski, która wraz z mężem mieszka w Bloemfontein od 5 lat i nigdy nie spotkało ich tutaj nic złego, wychowują tutaj dwójkę małych dzieci i żyje im się dobrze. Mimo, że jesteśmy dla niej zupełnie obcy, znalazła dla nas czas i podzieliła się z nami swoimi wrażeniami jako ktoś już bardzo dobrze z tym krajem zaznajomiony i były one w przeważającej części pozytywne. Także – bez dramatyzowania. Nie mniej jednak z punktu widzenia kogoś, kto jest tu na chwilę i nie ma czasu, żeby dobrze poznać realia i się do nich przystosować, jest tu trudniej niż w Ameryce Południowej. Takie mamy wnioski po pierwszych 2 tygodniach.

Zapraszam Was teraz, do zupełnie chaotycznej galerii, w której znajdziecie próbkę naszych pierwszych 2 tygodni w RPA 🙂 Tylko przyrodniczo, bo nie oswoiłam się z miastami na tyle, żeby komfortowo robić zdjęcia. Ale spokojnie - i na to przyjdzie czas!

Zostaw Komentarz