Sapa czyli „Happy Water” w doborowym towarzystwie

with Brak komentarzy

Top nr.3 - Sapa czyli Wietnamskie "Zakopane"

 

Sapa to bardzo ważny punkt na turystycznej mapie Wietnamu, ale z tego, co udało mi się zauważyć, często i przez wielu pomijany. Jak ktoś zaczyna podróż w Hanoi, to często szkoda mu czasu na kilka dni podróży gdzieś na daleką północ, skąd trzeba wrócić tą samą drogą i dopiero potem ruszać dalej, na południe. Z kolei dla tych, którzy startują z południa, potrafi po prostu zabraknąć czasu. Też przez chwilę miałam zachwianie – czy warto? Bardzo dobrze, że pozostaliśmy przy tym wyborze i poświęciliśmy 3 dni na to piękne miejsce.

 

Sapa leży tuż przy granicy z Chinami. Otoczone zielonym wzgórzami, plantacjami herbaty i przede wszystkim- malowniczymi tarasami pól ryżowych. Okolice są zamieszkałe przez kolorowe grupy etniczne i choć w dużej mierze jest to przedstawienie dla zachodnich turystów to nawet mimo tej komercyjnej otoczki, wrażenie jest dość autentyczne.

W samej miejscowości największą atrakcją jest lokalny targ, na który ściągają okoliczne, kolorowo i charakterystycznie ubrane plemiona. Sprzedają wszystko, co potrafią wyprodukować. Najwięcej jest kolorowych tkanin i rękodzieła. Najważniejsze, że oferowane produkty nie są „chińskim” badziewiem i zawsze są czymś, co Ci ludzie faktycznie wykonali. Nadal jest to badziewie 🙂 ale przynajmniej w miarę unikalne dla tego regionu.

To, co w Sapa najlepsze i po to się tam tak naprawdę jedzie, to możliwość zorganizowania trekkingu albo motorowej wycieczki po okolicznych wzgórzach i wsiach. My zdecydowaliśmy się na tę drugą opcję, która pozwala na objechanie większego obszaru w ciągu 2 dni.

Skorzystaliśmy z agencji turystycznej, których w SAPA jest mnóstwo. Nasza wyprawa trwała 2 dni, w trakcie których pojechaliśmy najpierw wysoko w góry, a potem zjechaliśmy  w doliny w przepiękną wietnamską wieś, gdzie przenocowaliśmy w autentycznym gospodarstwie, jedząc kolację z całą rodziną i śpiąc pod tym samym dachem. I ten wieczór i noc z nimi był dla nas najciekawszym przeżyciem.

Jadąc do Wietnamu, trochę nie wiedziałam, czego się spodziewać jeśli chodzi o zasady działania społeczeństwa i ich gospodarki jako takiej. Panuje tam przecież komunizm, a to dla Polaka kojarzy się dość jednoznacznie: brak wszystkiego, a przede wszystkim wolności. Wszystkie nasze doświadczenia w Wietnamie pokazały nam jednak, że komunizm ma wiele twarzy. Ten wietnamski bardziej się kojarzy z kapitalizmem niż naszą PRL’owską rzeczywistością.

Takie przybytki jak ten, w którym mieliśmy okazję przenocować w trakcie naszej wyprawy motorowej, są licencjonowane i prawdopodobnie jest to dość mocno kontrolowane.

Przed wyjazdem sporo czytałam zarówno w przewodnikach, jak i blogach polskich i zagranicznych, że nie warto kombinować z organizowaniem sobie trekkingów w Sapa na własną rękę, bo homestays potrafią odmawiać takim turystom z uwagi na częste kontrole, a jak nie odmówią, to jeszcze gorzej jest na taką kontrolę trafić. Zasada jest bowiem podobno taka, że mogą pracować jedynie we współpracy z licencjonowaną agencją turystyczną. Nie wydaje się to jednak bardzo trudne do zorganizowania, bo zarówno agencji, jak i homestays, jest w okolicach Sapa – ZATRZĘSIENIE.

Taki wieczór i noc z lokalsami to naprawdę nie jest żaden skansen, to nie jest przedstawienie wyreżyserowane na potrzeby turysty. To jest autentyczny dom tych ludzi, ich stół, ich skromna kuchnia, choć składników do gotowania pewnie więcej niż na co dzień, bo dorzuciliśmy swoją rację do gara. Jedyne, co odróżnia tej nocy gości i gospodarzy to rodzaj posłania: oni przy kuchni na materacach rzuconych na ziemię, my na łóżkach w dobudowanej do głównego pomieszczenia szopie.

Kolacja była jedną z najlepszych imprez w trakcie całego naszego pobytu w Wietnamie. 8 potraw na stole, wszystko przed chwilą na świeżo przyrządzone w warunkach, w których ja nie wiedziałabym nawet jak zacząć gotować. Wszystko przepyszne, nikt się nie pochorował mimo, że o zachowaniu podstawowych zasad higienicznych nie było mowy. Gospodarz polewał nam do kolacji „happy water”, która od naszej polskiej samogony niewiele się różni 🙂 Efekt końcowy – ten sam. Kupa śmiechu i wszystkie opory związane z barierą językową usunięte.

Bajeczny wieczór! 🙂

Zostaw Komentarz