Na leżak po trudnym Phnom Penh
Nie jesteśmy wielkimi fanami wylegiwania się na plaży. Jeśli miałabym jechać przez pół świata tylko po to, to bym się raczej z domu nie ruszyła. Azja Południowo-Wschodnia jest jednak takim miejscem, w którym plażowanie jest integralną częścią podróżniczych highlightów. Trzeba przyznać, że parę dni na słoneczku nad pięknym morzem świetnie regeneruje siły przed kolejną wyprawą nocnym autobusem i zdzieraniem butów przy zwiedzaniu setek pagód, świątyń, muzeów, itp.
Po wizycie w Phnom Penh, która należała raczej do ciężkich gatunkowo, jeśli chodzi o miejsca, które tam zwiedzaliśmy (dawne więzienie S-21 i Pola Śmierci), postanowiliśmy skierować się w stronę morza i zobaczyć, jak wyglądają nadmorskie kurorty w Kambodży.
Musimy chyba szczerze przyznać, że to była nasza najmniej udana część azjatyckiego kawałka tegorocznej wyprawy. Nie dojechaliśmy w prawdzie na wyspę Koh Rong, perełkę kambodżańskiego wybrzeża, ale poszwendaliśmy się 5 dni po okolicach Sihanouk Ville, najbardziej znanej nadmorskiej miejscowości w tym kraju. Pomieszkaliśmy najpierw w okolicach Otres Beach (oddalonej od głównej miejscowości o kilka kilometrów), a potem bliżej centrum, odwiedzając dwie największe plaże: Independence Beach i Mlop Chrey Beach.
Generalnie – nikomu bym chyba tych okolic nie polecała. Plaże niezbyt ładne, infrastruktura słaba, co się przekłada na ceny – jest po prostu dość drogo jak na kambodżańskie warunki (szczególnie jedzenie i napoje). I rzecz chyba najważniejsza: bardzo, bardzo brudno i wcale nie idyllicznie. Jeśli zobaczę jakieś foldery reklamowe z palmami itp. z tych okolic, to je po prostu wyśmieję.
Miałam nadzieję, że „sielskie” wybrzeże nas trochę zrelaksuje i pokaże bardziej przyjazny wizerunek tego kraju, ale tak się nie stało.
Czerwoni Khmerzy wyrządzili temu krajowi krzywdę absolutną. Coś takiego wisi w powietrzu, że ciężko się w Kambodży zrelaksować. Jeśli cała Azja Południowo-Wschodnia pozostawia wiele do życzenia, jeśli chodzi o porządek, to Kambodża bije wszystkich swoich sąsiadów na głowę w zupełnym braku świadomości z zakresu dbania o swoją przestrzeń i przestrzeń publiczną. Nawet jeśli deptaki przy samej plaży były jako tako oczyszczone, to pobliska ulica wyglądała jak śmietnisko. Dookoła roztaczały się więc nieszczególne zapachy. Wejście do wody w takich okolicznościach nie należy do zbyt komfortowych przeżyć.
Jeśli do tego dodać mniej uśmiechu niż w Laosie i Tajlandii na przykład, gorsze niż w okolicznych krajach jedzenie, pełen kapitalizm i wysoko rozwiniętą przedsiębiorczość, które pchają każdego sprzedawcę czy kierowcę tuk-tuk’a do ciągłego nagabywania, to przy porównaniu z sąsiadami Kambodża, delikatnie mówiąc, nieco traci.
Jeszcze apropos śmietniska - warto coś takiego zobaczyć, otwiera oczy na to, co robimy naszej planecie. Nam dobrze zorganizowane służby usuwają te wszystkie folie i plastiki z oczu, w Kambodży dobrze widać, ile tego produkujemy. Coś zupełnie przerażającego…
Dlatego spakowaliśmy plecak i ruszyliśmy w stronę Tajlandii, żeby przed wyruszeniem do Birmy, pobyć chwilę w miejscu już nam znanym. Tam, gdzie słońce, czysta plaża, przyjaźni ludzie i piękne krajobrazy łączą się z doskonałym jedzeniem 🙂
Koh Chang - nasz powrót 🙂
Blue Lagoon na tajskiej wyspie Koh Chang jest pierwszym (poza Bangkokiem) miejscem tak daleko od domu, do którego postanowiliśmy zawitać ponownie. Miło jest mieć już swoje oswojone punkty na ziemi.
Koh Chang jest ciągle jedyną tajską wyspą, którą zwiedziliśmy, więc porównania nie mamy. Za to już zawsze pozostanie "tą pierwszą". A sam ośrodek Blue Lagoon to tutejszy "must visit" nawet jeśli macie ochotę na większy luksus noclegowo, to jestem w stanie wiele postawić na to, że na całej wyspie nie znajdziecie większego luksusu na talerzu za tak rozsądne pieniądze.
Bogdan śmiał się ze mnie, że to była najbardziej skomplikowana wyprawa do konkretnej knajpy, jaką do tej pory wymyśliłam. Z Sihanouk Ville w Kambodży jechaliśmy do niej 10h i 7 różnymi środkami transportu 🙂 Ale było warto.
Restauracja Blue Lagoon specjalizuje się w tajskich klasykach. Ich curry przygotowywane są ze świeżo utartych past, zapach przypraw potrafi się rozchodzić po całym ośrodku. Wykorzystują organiczne składniki, warzywa pachną jakby je ktoś przed chwilą przyniósł z ogródka. Każda potrawa ma porządną, tajską ostrość. Nawet Pad Thai, który w Tajlandii zwykle ostry nie jest, tutaj przyrządzany jest ze sporą ilością chilli. Sos smakuje świeżym tamaryndowcem, a nie kupną pastą z supermarketu. Największym hitem jest dla mnie jednak ich sałatka z pomelo i krewetek. Taka wariacja na temat Som Tum tylko zamiast papai, rozdrobnione pomelo- dla mnie strzał w dziesiątkę! Soczysta, odświeżająca, im dłużej jesz, tym bardziej ostra się staje, bo świeże, zielone papryczki ulatniają swój sok powoli. Doskonałość 🙂 Najdroższa potrawa w karcie kosztuje 200THB (około 23zł).
Właśnie na Koh Chang pomyślałam sobie, że w ogóle się nie dziwię, że tak wielu ludzi wybiera Tajlandię jako cel dla swoich wakacji. Jak tylko przekroczyłam granicę, już poczułam się „bardziej u siebie”. Ten kraj ma gościnność w swoim DNA, a temat „plażowania” zawłaszczył już chyba sobie w tym regionie na wieki 🙂
Jeśli jesteście zainteresowani praktycznymi wskazówkami na temat Koh Chang - zapraszam do tego wpisu.
Zostaw Komentarz