Szanghaj w 5 smakach

with Brak komentarzy

Pierwszy raz jak dotąd prawdziwie zmęczeni...

Chiny nas zmęczyły. Pierwszy raz w trakcie naszej podróży postanowiliśmy wyraźnie zwolnić i nie silić się na zobaczenie „jak najwięcej”.

Któregoś dnia w Szanghaju mieliśmy do zrobienia 2 rzeczy: kupić bilet kolejowy do Hong Kongu i przejechać autobusem około 60km do małej miejscowości Zhouzhuang i zakwaterowanie się tam w uroczym hoteliku nad kanałami. Te dwie czynności zajęły nam 8 godzin, praktycznie cały dzień od 9:00 rano do 17:00 po południu. Nic nam tego dnia nie szło. Było niemiłosiernie gorąco, temperatura odczuwalna dochodziła do 50st C. Podróż metrem do dworca kolejowego zajęła nam prawie godzinę. Znalezienie na dworcu kasy z biletami do Hong Kongu – kolejną godzinę. Przejście na główny dworzec autobusowy, znajdujący się w teorii przy stacji kolejowej – jeszcze jedną godzinę, co ostatecznie poskutkowało spóźnieniem na wcześniejszy autobus do Zhouzhuang. Potem oczekiwanie na autobus, potem 1,5 godziny przejazdu do celu, a potem… 1,5 godziny szukania naszego uroczego hoteliku nad kanałem 🙂 Przypominam - plus 50st C.

Zhouzhuang najpiękniejsze po zmroku...

Następnego dnia temperatura wcale nie spadła, więc do 16:00 nie wyszliśmy nawet z pokoju. Wtedy właśnie zrezygnowaliśmy z dodatkowych planów na „okolice Szanghaju”, które tak ambitnie wcześniej stworzyliśmy i postanowiliśmy po prostu spokojnie „pożyć”. Dzięki temu spędziliśmy w Szanghaju ponad tydzień, włócząc się tu i tam, a czasem po prostu nie robiąc zupełnie nic. I to była dobra decyzja!

Dzisiaj więc o Szanghaju, w pięciu odsłonach.

Słodki- smak błahy, ale i rozkoszny. 

To naukowo udowodnione, że szczypta słodyczy poprawi smak każdej potrawy. Szanghaj ma swoje słodkie oblicze tak, jakby dobrze wiedział, że to konieczny składnik do wywołania pełnej euforii wśród swoich gości.

Dużo słodyczy skosztujemy na Starym Mieście. Nieduży kwartał, ukryty między nowoczesnymi, pnącymi się pod chmury wieżowcami, sprawia wrażenie miasteczka z piernika, oblanego miodem i lukrem, ale jednak z domieszką orientalnych przypraw.

Na Stare Miasto dotarliśmy dwa razy. Wybraliśmy się tam ponownie z powodu tłumów, które nam towarzyszyły przy pierwszej wizycie. Bardzo ciężko jest wtedy dojrzeć urok tego miejsca. Za drugim razem przywitaliśmy tam dzień, przechadzając się uliczkami już przed 7:00 rano, obserwując, jak się otwierają poszczególne sklepiki, uliczne bary i restauracje. Na głównym skwerku przy Zygzakowatym Moście parę pań ćwiczyło Tai Chi, nie wiadomo skąd dobiegała charakterystyczna, chińska muzyka, słońce nie parzyło nam jeszcze skóry. W Ogrodach Yuyuan byliśmy jednymi z pierwszych tego dnia, wszystkie mostki i korytarze były puste, a my mogliśmy się delektować słodką ciszą w samym centrum gigantycznego Szanghaju.

Całkiem słodko będzie też w małym kwartale dawnej Dzielnicy Francuskiej zwanym "Tian Zi Fang”. Wąskie uliczki starego hutongu zyskały tu nowe życie. Małe herbaciarnie, budki z przekąskami, nie tylko rodem z Chin (znaleźliśmy też hiszpańskie Churros!), niewielkie autorskie butiki z ubraniami i dodatkami, mniej i bardziej wykwintne restauracje, ale też rasowe pub’y jakby wzięte z ulic Londynu albo Dublina. Przyjemna, leniwa i typowo miejska, atmosfera.

Słony – smak trudny, bo łatwo z nim przesadzić.

Niewielka ilość soli potrafi sprawić, że danie nie będzie zjadliwe. Tak samo jest z elegancją. Cienka granica dzieli prawdziwą elegancję i szyk od wyzywającego obnoszenia się z bogactwem.

Najwięcej elegancji, znajdziemy w Szanghaju w okolicach Bundu, sławnej promenady nad rzeką, z której po jednej stronie widać jak na dłoni nowoczesny Pudong, a po drugiej monumentalne, eklektyczne budynki pochodzące z XIX i początku XXw., łączące w sobie wiele styli architektonicznych takich jak: barok, klasycyzm, renesans a nawet elementy gotyckie.

Elegancja jednak najczęściej jest przez Chińczyków rozumiana jako splendor zachodnich, ekskluzywnych marek, które na głównych ulicach handlowych albo w wielkich centrach, krzyczą do przechodniów złotymi literami i wielkimi zdjęciami reklamowymi.

Jeśli ruszymy ze wspomnianej promenady na spacer ulicą Nanjing w stronę Placu Ludowego, będziemy mijać po drodze ekskluzywne hotele, sklepy wszystkich liczących się na świecie marek odzieżowych, elektronicznych, salonów biżuterii, zegarków, nie wykluczając tych najdroższych, czyli wszystko to, za co trzeba słono płacić.

Trzeba przyznać, że Szanghaj podaje ten przepych dość przystępnie. Nie onieśmiela, pozwala poczuć się tam swobodnie każdemu. Nie trzeba przecież tam robić zakupów. Można sobie kupić mango shake’a i popijać go, siedząc na schodkach salonu ekskluzywnej biżuterii i patrząc na ciekawy, barwny tłum ludzi, podążający czystymi i eleganckimi ulicami jednej z największych światowych metropolii.

Wydaje się więc, że ta potrawa nie jest zasolona, że udało się Szanghajowi trafić we właściwe proporcje.

 

Pikantny – oszołomienie, które pozostaje na dłużej.

Choć wiem, że nie jest to prawdziwy smak, a to, co my nazywamy „pikantnym” jest tak naprawdę uczuciem bólu, to i tak umieściłam go w grupie 5 smaków, zastępując nim umami, który jakoś nie działa na moją wyobraźnię. A pikantny działa!

Kojarzy mi się z nowoczesnością i oszołomieniem, które ta nowoczesność wywołuje. Tak jak dobra pikantna potrawa pozwala o sobie pamiętać jeszcze dłuższą chwilę po zakończeniu posiłku, tak oszołomienie nowoczesnością również zostaje na dłużej.

Pikantny będzie więc Pudong ze swoimi ultranowoczesnymi wieżowcami. Panorama tej dzielnicy, podziwiana z nadrzecznej promenady Bund, oszałamia na długo. Najbardziej nocą, kiedy 600m budynki zamieniają się w ekrany, na których kolorowe iluminacje przypominają, gdzie jesteśmy, ukazując dziesiątki wersji stwierdzenia: „I love Shanghai”.

 

Oszołomienie przyjdzie też na 119 piętrze drugiego, najwyższego na świecie budynku – Shanghai Tower, kiedy oko zupełnie traci skalę, a 50 piętrowe wieżowce wydają się mikrusami.

Nowoczesność Szanghaju dopadła nas też w Shanghai Urban Planning Exhibition Center, gdzie oprócz dość tradycyjnej w swojej formie (choć największej na świecie), makiety miejskiej, można również odbyć wycieczkę 3D po mieście. Wrażenie trochę takie, jakbyśmy przelatywali 20m nad ziemią, klucząc między tymi wszystkimi wieżowcami, wiaduktami i potężnymi autostradami. Jak weszłam do tej kapsuły, pomyślałam sobie: „Ło matko! Co za kicz!”. Po wyjściu uznałam, że to najfajniejsza atrakcja w tym obiekcie, a trzeba przyznać, że cała wystawa jest bardzo ciekawa i w nowoczesny, interaktywny sposób ukazuje historię Szanghaju od strony planowania urbanistycznego i architektury. Tematyka wydaje się może niszowa, ale wciąga.

 

Kwaśny - smak niezadowolenia i nieuprzejmości

Szanghaj smakuje czasem kwaśno, jak kwaśne miny jego mieszkańców, które tu czasem spotykamy. A dlatego tak zauważalne i wyraźne, bo kontrastują z całą rzeszą niezwykle grzecznych, pokornych i miłych ludzi, z którymi najczęściej mamy tutaj do czynienia.

Kwaśne miny ma obsługa naszego hostelu, ilekroć chcemy ich o coś zapytać albo poprosić. To młodzi ludzie, mówiący po angielsku, co nie jest tutaj normą, ale z zamkniętą postawą na wszystko i wszystkich. Niechętnie napisali nam nazwę miejscowości Zhuzhuang po chińsku, żebyśmy mogli karteczkę pokazać w kasie. Tyle westchnień i przewracania oczami dawno nie doświadczyłam. Ostatecznie bałam się tej karteczki użyć, bo nie miałam pewności, czy mnie dziewczyna nie wpuściła w maliny, a napis na kartce brzmi tak naprawdę: „Nie lubię Mao”. Zostawienie dużego bagażu podczas naszej 2dniowej wycieczki za miasto kosztowało nas 40 Y, a plecaki zostały na środku korytarza. Zwróciłam obsłudze uwagę, że to nie w porządku, że nie wniosą tego nawet do jakiegoś osobnego pomieszczenia. Nie dość, że pierwszy raz mi się zdarzyło, że to w ogóle płatna usługa, to jeszcze właściwie usługi żadnej za swoje pieniądze nie otrzymuję. Dziewczyny mnie po prostu wyśmiały i powiedziały, że jak mi się nie podoba, to mogę wziąć bagaże ze sobą.

Bardzo nieprzyjemni są wszyscy sprzedawcy w turystycznych skupiskach. Wyjątkowo nachalnie i z uporem starają się wcisnąć potencjalnemu klientowi oferowany przez siebie badziew. Szukają jelenia tak samo, jak wszyscy tacy sprzedawcy na całym świecie, ale znów na zasadzie kontrastu, wyróżniają się mocno swoim nieprzyjemnym stylem bycia. Strach o cokolwiek ich zapytać, bo rozpoczęcie rozmowy o cenie jakiegoś przedmiotu sprawia, że nie można się ich pozbyć nawet po odejściu od ich stoiska.

Na szczęście to są wyjątki i mało jest kwaśnego w minach Chińczyków 😉 Tak samo, jak niewiele, w tym przypadku ku mojemu niezadowoleniu, kwaśnego smaku w chińskich potrawach, których mieliśmy okazję do tej pory skosztować. Inaczej niż w Wietnamie czy Tajlandii, nie używa się w sosach limonki. Jest słodkawo, trochę słono i tylko czasami pikantnie. Pyszna kuchnia w Szanghaju zyskałaby trochę świeżości dzięki kwaśnemu posmakowi – byłaby wtedy już chyba kuchnią doskonałą 🙂

Gorzki - najmniej pożądany wśród smaków.

Nie przepadam za gorzkim i toleruję go jedynie w kawie i herbacie.

Gorzki smak w Szanghaju ma ustrój polityczny kraju, w którym się to miasto znajduje. Powtórzę to raz jeszcze, bo ta myśl mi tu ciągle towarzyszy, nieważne jak wielkie i wspaniałe wieżowce znajdują się w mieście, jeśli nie zamieszkują go wolni ludzie, będzie to tylko wydmuszka.

Szanghaj bardzo otumania. Można dość szybko zapomnieć, w jakim miejscu się człowiek znajduje. Elegancja, nowoczesność, przyjemni ludzie, doskonałe jedzenie, świetna i niedroga komunikacja miejska, piękne zabytki – wydaje się komplet, aby się miastem móc zachwycić. Ale wystarczy potem zauważyć na promenadzie Bund pomnik Mao Tse Tunga, pod którym wszyscy lokalni turyści fotografują się, stojąc na baczność i przybierając dumną, zadowoloną minę. Pomnik człowieka, odpowiedzialnego za śmierć kilkudziesięciu milionów swoich rodaków z powodu głodu, zamęczenia w obozach pracy czy więzieniach, w wyniku przeprowadzanych za jego panowania egzekucji. Wystarczy przypomnieć sobie, że parę tygodni temu zmarł w więzieniu w Chinach laureat Pokojowej Nagrody Nobla – Liu Xiaobo, jeden z nielicznych wojowników o prawa człowieka w swojej ojczyźnie. Postać znana na świecie, w Chinach ukryta przed opinią publiczną za pomocą cenzury. Parę dni temu zaginęła też jego żona…

Atrakcją skierowaną przede wszystkim do chińskich turystów jest możliwość zrobienia zdjęcia w przebraniu w mundur rewolucjonisty. Oprócz mundurów są czerwone opaski, czapki z czerwonymi gwiazdami, karabiny, czarne warkocze dopinane przez dziewczyny i inne rekwizyty w tym … czerwone książeczki Mao. Całe rodziny, grupy przyjaciół, pary, stoją w kolejce by przebrać się w mundury i zrobić sobie pozowane zdjęcie. Zauważyłam, że najczęstszą pozą jest: Ona sama lub Ona z dziećmi (wszyscy w mundurkach) siedząca na ławeczce i On w mundurze z karabinem, wręczający im uroczyście „czerwoną książeczkę” autorstwa Mao.

Wszystko jak w scenach z filmów o rewolucji, które w tutejszej TV zajmują większość czasu antenowego.

Nie mamy okazji zbyt często tutaj z ludźmi porozmawiać, bariera językowa jest ogromna. Jednak w trakcie naszych nielicznych pogawędek, zauważyliśmy, że wszyscy Ci ludzie dzielą świat na „Chiny” i „zagranica”. „Zagranica” jest w ich umysłach bezkształtna, jednorodna, nie jest Chinami. Nie ma kontynentów, a już na pewno krajów i innych narodowości. Można znaleźć uzasadnienie takiego myślenia w skali Chin, to w końcu 1,3 mln ludzi, 20% całej ludności świata, kraj powierzchniowo tak samo wielki jak cała Europa. Mam jednak nieodparte wrażenie, że nie tylko o skalę tu chodzi, ale konkretny model myślenia i zachowania, wpajany Chińczykom przez jedyną słuszną opcję rządzącą. Wystarczy popatrzeć na programy telewizyjne, piejące z zachwytu nad wszystkim, co Chińskie, krzyczące patosem, patriotyzmem w najgorszym jego wydaniu, w mundurach, z gwiazdami na czerwonym tle… Znamy to skądś, prawda?

Wiele analogii można znaleźć między Chińską rzeczywistością, a tym, co aktualnie dzieje się w Polsce. Pierwszą analogię odnajdujemy w sposobie, jak jest definiowany patriotyzm przez naszą rządzącą partię, a sposobem, w jaki jest to robione w Chinach. Drugą- między tym, jak Polska powoli się odgranicza od świata dookoła, jak wszystko poza naszymi granicami zaczyna się robić bezkształtne, jednorodne… tylko dlatego, że nie jest Polską, mesjaszem wszystkich narodów. Trzeci- między podejściem naszych rządzących do wolności słowa i do swoich oponentów… W tym ostatnim walka jeszcze nie jest przegrana, nie dochodzi do egzekucji, mamy jeszcze wolne media…chroni nas prawo, ale to też może działać tylko „do czasu”…

To był dobry miesiąc, żeby jeszcze lepiej i dobitniej zrozumieć, że bardzo nie chcemy być Chinami. Bardzo.

Zostaw Komentarz