Laos- dzień szósty
- Co dziś robimy? - pytam ja.
- (śmiech) Naprawdę o to pytasz? Serio?- odpowiada Bogdan.
- No tak... Teraz słyszę jak to głupio brzmi.
Okolice już objechaliśmy, miasto obeszliśmy, mamy jeszcze jeden dzień przed podróżą w kolejny punkt kraju. Opcje do wyboru zwykle w takiej sytuacji przedstawiają się następująco: leżenie, spanie, jedzenie, jak nas weźmie na ambicje- czytanie, ewentualnie krótki spacer.
Zdecydowaliśmy, że idziemy jeść czyli aż dwie rzeczy na raz! A jak dobrze pójdzie to i trzy: krótki spacer, jedzenie i leżenie. Jest plan!
- Ta knajpa wygląda fajnie, ma widok na rzekę i można poleżeć, obudzimy Panią? - mówię ja.
- Dobra, Sabaidee! - budzi Panią kelnerkę Bogdan. (Sabaidee - czyli lokalne przywitanie oznaczające dosłownie "Jest dobrze")
Po zaserwowaniu doskonałego mango sticky rice i lao cafe, Pani znów się walnęła na materacyk i razem z dwoma kotami rudzielcami wróciła do podstawowej czynności Laotańczyka. Posiłek trwał pewnie ze 2h, a przy okazji 4 odcinki "Przyjaciół" pękły. Czas się zbierać na poobiednią drzemkę.
- Trzeba zapłacić- obudzimy Panią?...
Vang Vieng - oponkowa pomyłka
To nie było jedyne takie miejsce w Laosie, ale pierwsze w którym doświadczyliśmy najwyższego stanu relaksu.
Vang Vieng to przystanek obowiązkowy dla wszystkich młodych backpackersów, podróżujących po Azji Płd Wsch. Ta mała, na pozór spokojna wioska, zmienia się w sezonie turystycznym w prawdziwego demona. Nie bez przyczyny owiana jest sławą imprez z rodzaju "party hard". Jeszcze kilka lat temu można tu było pozwolić sobie na wszystko. Tani alkohol lał się strumieniami wzdłuż nurtu rzeki ....- dosłownie!!! Bo największą atrakcją Vang Vieng jest tubing- czyli spływ rzeką, na dmuchanych oponach. A żeby nie było nudno, przybrzeżne bary wystawiały swoich "holowników", czyli ludzi z linką i butelką na końcu, którzy wyławiali chętnych na kolejnego drinka. Do alkoholu dało się podobno dobrać inne substancje rozweselające, a wieczór dobrze było zakończyć w towarzystwie lokalnych dziewczyn, a to wszystko łatwo dostępne, podtykane pod nos i za śmieszne jak na europejskie ceny pieniądze. Aż w którymś roku rzeka zabrała w sumie ponad 20 backpackerskich istnień i rząd Laosu postanowił zrobić w Vang Vieng względny porządek. Dzisiaj zagęszczenie barów w tym małym miasteczku ciągle imponuje, ale imprezy nieco "zelżały", a o substancje odużające inne niż alkohol już nie tak łatwo.
Dla mnie wydało się to dość niezwykłe, że w najpiękniejszym przyrodniczo regionie Laosu (jesteśmy już pod koniec naszej trasy przez ten kraj i z pełną stanowczością mogę tak stwierdzić), miasteczko zasłynęło z tych w sumie dość barbarzyńskich sposobów na rozrywkę, a nie z krajobrazów dookoła. Dzisiaj to się podobno zmienia, ale nadal jak będziecie szukać informacji o Vang Vieng, przeczytacie w pierwszej kolejności o oponach, alkoholu i TV barach, w których w pętli puszcza się Friends'ów i Family Guy'a.
Z tubingu nie skorzystaliśmy, z barów i Friends'ów jak najbardziej (jak to się dzieje, że po tylu latach i kilkunastu odsłonach nadal śmieszą? ;)), ale przede wszystkim zjeździliśmy skuterem okolice i wdrapaliśmy się na jeden z punktów widokowych, w postaci drewnianej platformy pod daszkiem zainstalowanej na szczycie stromej, ostro zakończonej skały. Przez ponad godzinę podziwialiśmy tę doskonałą przestrzeń w zupełnej samotności.
W ogóle ta samotność i brak turystycznego zgiełku towarzyszy nam w Laosie przez całą drogę. Przed sezonem faktycznie mało kto tutaj dociera i komfort, którego w związku z tym doświadczamy jest nie do przecenienia. Guesthous'y puste, więc jest w czym wybierać. Ceny śmieszne (właśnie się zainstalowaliśmy w chatce nad Mekongiem w krainie 4000 wysp za 7 usd za noc), nawet imprezowe Vang Vieng było błogo uśpione i dzięki temu świetnie spędziliśmy w nim czas.
Wycieczki skuterem po laotańskiej wsi należą tutaj do najlepszych atrakcji. Nie przez krajobrazy. Takie same, a nawet lepsze znajdziecie w Wietnamie na przykład. Nie wspominając o znacznie piękniejszej przyrodzie, którą mieliśmy okazję obejrzeć w tym roku na innych kontynentach. Laos to przede wszystkim ludzie, to jak tutaj żyją, jak wygląda ich świat. Po pierwsze ten unoszący się w powietrzy spokój, a po drugie prawdziwe wiejskie życie, blisko ze sobą, blisko ze swoimi domowymi zwierzętami, które nieprzeganiane, drzemią albo wylegują się, gdzie im wygodnie... Nawet jak oznacza to "restauracyjny" stolik. Już nawet przestaliśmy na to zwracać uwagę, a towarzyszące nam przy różnych okazjach drób, krowy i świnie wtopiły się w krajobraz tak, jakby zawsze tak dookoła nas było... Wrócę do Warszawy i się zdziwię, że po Placu Zbawiciela nie biegają kury 🙂 Laos cofnął nas parokrotnie w czasie. O tym w następnym poście, a tym czasem trochę foto wspomnień z Vang Vieng i okolic.
Zostaw Komentarz