Zagrajmy w grę! czyli safari w afrykańskich „Game Parks”

with Brak komentarzy

W odwiedzinach u "Wielkiej Piątki"

"Game parks" albo "Game reserves" - znacie te pojęcia? Ja nie znałam, zanim tu nie przyjechałam. Tak nazywane są w Afryce rezerwaty przyrody, w których można spotkać dzikie zwierzęta i w których albo są one chronione, albo można na nie polować, ale w kontrolowany sposób (dotyczy to jedynie gatunków niezagrożonych; "game"- z ang. dzika zwierzyna). Nazwa pochodzi właśnie z czasów, kiedy polowania były tu główną atrakcją. Z tych samych czasów wywodzi się „Wielka Afrykańska Piątka” czyli: słoń, nosorożec, leopard, lew i bawół – najbardziej niebezpieczne zwierzęta przy polowaniu. Nie chodzi o ich „rozmiar”, ale skalę potencjalnej satysfakcji polującego w razie sukcesu.

Zdjęcie z Ugandy, w RPA jeszcze na słonie nie trafiliśmy.

Pan Bawół też ugandyjski 🙂

Dzisiaj polujący są na szczęście najczęściej wyposażeni tylko w lornetki i teleobiektywy, ale zestaw zwierząt w „Wielkiej Piątce” się nie zmienił tak samo, jak nie zmieniło się pojęcie „Game Reserves”.

Odwiedziliśmy już 3 takie miejsca: Karoo National Park, Mokala National Park i iSimangaliso Wetland Park. W każdym „upolowaliśmy coś ciekawego”, ale jak dotąd największą frajdę dał nam ten ostatni rezerwat i dzisiaj właśnie o nim.

Wyobraźcie sobie miejsce, w którym w ciągu dosłownie 2 dni możecie:

  • Spotkać hipopotamy, czasem aż za blisko, bo na trawniku obok hostelu albo obozowiska.
  • Obejrzeć krokodyla nilowego z odległości paru metrów i to bez żadnej siatki, szyby i innych ograniczników.
  • „Upolować” afrykańską „Wielką Piątkę” i całą masę innych dzikich zwierząt.
  • Zobaczyć to samo, ale nocą w towarzystwie dobrego przyrodnika, który wypatrzy każde, najmniejsze stworzenie mimo jedynie punktowego światła.
  • Poleżeć na pięknej, szerokiej plaży nad Oceanem Indyjskim po wschodniej stronie jeziora St.Lucia (z pływaniem już gorzej, bo towarzystwo w wodzie różne...), a może rozpalić nieopodal grilla… przepraszam- braai?
  • Przejechać się rozległą sawanną po zachodniej stronie jeziora St. Lucia, na której temperatury latem osiągają nawet 50 st C.
  • Napatrzeć się na monumentalne wieloryby migrujące na zimę z Antarktydy do północnego Mozambiku i Madagaskaru.

To jest właśnie rezerwat iSimangaliso.

A jako bonus, można spędzić parę nocy w sympatycznej miejscowości St. Lucia, położonej w samym centrum tego obszaru. Zrelaksowany, trochę backpackerski klimat, ciekawa i dostępna baza noclegowa, no i sam środek dzikiej natury, więc widok hipopotama przechadzającego się uliczkami w nocy nie jest niczym zaskakującym. Różnorodność tego rezerwatu jest unikalna i to stanowi jego przewagę, którą chętnie na każdym kroku jego władze i pracownicy podkreślają.

Nie wszystko mieliśmy okazję zrobić, trochę nam awaria samochodu namieszała, ale i tak poczuliśmy urok tego miejsca i jak dotąd to najciekawsze przyrodniczo miejsce, jakie tu odwiedziliśmy.

iSimangaliso czyli „Kraina cudów” w języku Zulu (jednym z oficjalnych języków RPA), była oczkiem w głowie Nelsona Mandeli. Ale zanim tak się stało, dziedzictwo naturalne okolic St. Lucia zostało zniszczone dwa razy. Najpierw przez Brytyjczyków, którzy urządzili sobie na tych terenach prawdziwe „Games”, wybijając całą dziką zwierzynę. Nie uchowało się praktycznie nic. Następnie postanowili rozpocząć tutaj hodowlę bydła, która po około 40 latach okazała się totalnym fiaskiem. Sprowadzone krowy nie zdołały się przystosować do nowych warunków, głównie przez inną florę bakteryjną i zarazy, na które zupełnie nie były odporne. Zaraz potem przyszła era apartheidu i tamtejsze władze wymyśliły, że posadzą w tej części kraju 2,5 mln drzew eukaliptusowych (i paru innych gatunków). Niestety – wybrane gatunki drzew okazały się bardzo spragnione wody i zniszczyły doszczętnie ekosystemy na stałe związane z jeziorami, rzekami, rozlewiskami, bagnami i mokradłami w tych okolicach. Na tym przykładzie widać, że las nie zawsze jest z definicji „dobry”.

To Nelson Mandela powołał program re-naturalizacji iSimangaliso. Duża część sztucznych lasów została wycięta, równowaga powoli przywrócona, a zwierzęta gatunek po gatunku z powrotem osiedlone na tych terenach. Ostatnim przybyszem jest biały nosorożec, który ciągle się jeszcze zadomawia i niestety czasem nie jest to proste. Jeden z samców aktualnie choruje i przechodzi kwarantannę. Wszystkie są pod ścisłą obserwacją pracowników rezerwatu. Niby dzika natura, ale jednak… sterowana. Bez tego nie udałoby się odzyskać naturalnych ekosystemów.

Najciekawszym przeżyciem było nocne safari w towarzystwie doskonałego przewodnika- przyrodnika, który z najmniejszego stworzenia potrafił zrobić nie lada atrakcję, opisując jego zwyczaje, często przy tym żartując. Przez 3h tropiliśmy dziką zwierzynę, oświetlając sobie teren jedynie dwoma punktowymi reflektorami. W którymś momencie jedna z naszych współtowarzyszek krzyczy, że coś widzi, „Chyba jakaś antylopa! (ang. Antelope)”. Szybko się orientujemy, że to tylko krzak. Pan przewodnik na to: „Tak, tak, to bardzo często występujący gatunek- „bush-elope” ta samo jak popularny „rock-noceros” (rhinoceros = nosorożec) 🙂

Hipopotam w mieście... hasał na trawniku między dwoma domami. Nic zabawnego - co roku podobno prawie 3tys. osób ginie od ataku hipopotama w Afryce, więcej niż od ataków całej "Wielkiej Piątki" razem wziętej.

Najnowsze lokatorki iSimangaliso. Zobaczcie, że obie panie nie mają rogów - jedyna metoda na kłusowników. Tracą na urodzie, ale zyskują spokojne życie.

Udało nam się w nocy spotkać: bawoły, nosorożce, zebry, kilka gatunków antylop, hipopotama w centrum miasta i małego bohatera wieczoru – kameleona we wściekle limonkowym kolorze. Nie udało nam się „upolować” leoparda – to jeszcze przed nami!

Obowiązkowy "small talk" musi być!

Samo miasteczko St.Lucia jest drugim miejscem w RPA, które szczerze skradło nam serce – zaraz obok Clarens. Tak samo jak to pierwsze, St. Lucia to tylko kilka ulic na krzyż, ale z fantastyczną atmosferą, sympatycznymi ludźmi i świetną bazą noclegową, która po całodziennych atrakcjach w parkach pozwala miło spędzić wieczór, co w RPA nie jest takie oczywiste. W Cape Town po zmroku się nie chodzi, na campingach w środku Game Reserves tym bardziej. Clarens i St. Lucia są bezpieczne, urocze i pełne przyjaznych ludzi. Zupełnie nie przystają do ogólnego wyobrażenia o tym kraju.

W Clarens trafiłam do lokalnej kawiarni, urządzonej z pomysłem, miłością do dobrej kawy i przede wszystkim gościnnie dla wszystkich odwiedzających i tych lokalnych i tych z daleka. Za pierwszym razem weszłam tam zapytać o drogę do jedynej w miasteczku pralni. Jak tylko weszłam do środka, poczułam się jak na planie „Gilmore Girls”! Kto widział ten serial, ten wie, o jakiego typu małomiasteczkowy klimat mi chodzi. Wokół mnie zebrało się 5 osób, które z zaangażowaniem starały mi się wytłumaczyć, jak tam trafić, kłócąc się między sobą, kto ma dla mnie dokładniejsze wskazówki. Ostatecznie droga okazała się bardzo prosta, ale oni chcieli mieć 100% pewności, że na pewno się nie zgubię, więc długo kombinowali, jakie miejsce w pobliżu pralni mi wskazać, gdzie będę mogła poprosić, żeby mnie zaprowadzono do celu 🙂 Muszę też nadmienić, że kawiarnia była już takim miejscem w drodze do pralni, wskazanym przez naszą gospodynię Guest House’u, gdzie mieliśmy dostać kolejną porcję wskazówek, jak dojść do pralni. Miasteczko ma prostokątny rynek, od którego prostopadle rozchodzą się ulice i liczy sobie ok. 6 tys. mieszkańców. Jak zabawa w podchody – daję słowo! 🙂 A w zasadzie od punktu startu należało jechać prosto do końca miasteczka, skręcić w prawo w ostatnią ulicę i przejechać nią mniej niż 1km, gdzie po lewej była dobrze oznaczona, dużym szyldem, pralnia 

Za drugim razem weszłam tam kupić kawę na wynos. Nieopatrznie od razu, „po polsku”, przeszłam do rzeczy. Pan za ladą nawet nie się ruszył, popatrzył na mnie z rozbrajającym uśmiechem, zapytał jak się dzisiaj mam, poczekał na odpowiedź, dopytał jeszcze skąd jestem, jak długo zostaję w Clarens, jakie mam plany na później, ja zrewanżowałam się podobną listą pytań i dopiero wtedy wstał do parzenia kawy. Standardowo wyszłam na gbura i od tego momentu pamiętam, żeby tę niezobowiązującą pogawędkę uciąć zawsze i wszędzie w RPA, podobnie jak należy to robić w Wielkiej Brytanii. Ale w Clarens i St. Lucia te rytuały są dłuższe i bardziej dociekliwe, ludzie są tam szczerze zainteresowani swoimi gośćmi i taka pogawędka potrafi się przerodzić w całkiem wartościową rozmowę tak, jak nam się to przytrafiło z naszą gospodynią z Guest House’u w Clarens, z którą przegadaliśmy przy okazji check-in'u dobre pół godziny albo i dłużej. A wszystko się zaczęło od tego powierzchownego, drażniącego mnie często „How are you today?” – okazuje się, że różne poziomy „głębi” może mieć to zwykłe pytanie 🙂

Tak więc – jak się dzisiaj macie? 🙂 Bardzo chętnie poznamy odpowiedź na to pytanie. Życzymy Wam miłego dnia!

A na deser jeszcze koleżanki z kempingów...

Te "koleżanki" dotrzymują nam towarzystwa prawie na wszystkich kempingach.

Na pierwszy rzut oka bardzo urocze, strasznie jednak kradną i potrafią sprawić sporo kłopotu 🙂

Zostaw Komentarz