Lao Lao...
Wyobrażaliście sobie kiedyś miejsce, w którym czasu się nie mierzy, a życie biegnie naturalnym tempem bez gnających obowiązków, zobowiązań, koniecznych do zaspokojenia potrzeb? Nasz świat tak już nie wygląda od setek lat.
Trafiliśmy właśnie do miejsca, w którym ludzie nie gnają nigdzie i za niczym. Świata tak spokojnego, że nawet okoliczne koty śpią więcej niż standardowy Mruczek z Polski. Sen wydaje się sportem narodowym wszystkich Laotańczyków bez względu na wiek, płeć czy też gatunek. Nam to się również udzieliło. Zapadamy w sen parę razy w ciągu doby, w różnych miejscach i okolicznościach, a w nocy i tak przesypiamy min.8h 🙂 Nie mam pojęcia, co oni tu rozpylają w powietrzu, ale jest to na pewno jakaś „rozpylarna” postać Zen.
Laos zajmuje powierzchnię wielkości 76% powierzchni Polski – mały nie jest. Liczba mieszkańców natomiast to tylko niecałe 7mln ludzi. Już widoki z samolotu zapowiadały z czym będziemy mieli tutaj do czynienia – bezkresna, wściekle zielona dżungla. Jakby ktoś zarzucił na obłe wzgórza puszysty, soczyście zielony dywan. Laos jest po prostu kwintesencją azjatyckiej wsi. Idyllicznie mimo niedostatku i oczywistych problemów ekonomiczno-społecznych, z poczuciem nadziei na zmiany na lepsze, bo to przecież jeden z najlepiej rozwijających się krajów regionu.
Nasz pierwszy przystanek to Luang Prabang, laotańska perełka, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Miasteczko uznawane za jedno z najbardziej urokliwych w całej Azji Południowo-Wschodniej. Nie dziwią mnie te tytuły. Choć kolonializm ma zawsze swoje gorzkie strony, pozostawia często po sobie wspaniałą kulturową mieszankę, której nie da się odtworzyć nigdy i nigdzie. Francuski klimat czuć tu wszędzie: widać go w krzesełkach w kawiarni, odwróconych jak we Francji zawsze frontem do ulicy, w przepięknych stylowych willach, dzisiaj przerobionych na guesthousy na każdą zasobność portfela, no i w końcu w piekarniach z prawdziwymi, pachnącymi z rana bagietkami i w ulicznych stoiskach z Crepes – francuskimi naleśnikami na słodko i słono – rzecz w Azji dość niezwykła.
Atrakcje Luang Prabang nie są znane na cały świat, to raczej kameralna turystyka dla tych, co już trochę po świecie pojeździli i teraz zaliczają brakujące elementy układanki albo dla takich, co jeżdżą po Azji Południowo-Wschodniej trochę dłużej, tak jak my, i w sposób naturalny to miasto znajduje się wtedy na trasie. Żaden tam – „must see” na prywatnych listach życiowych celów podróżniczych. Ale tak jak Salento w Kolumbii, albo San Pedro de Atacama w Chile – dla nas pozostanie jednym z najpiękniejszych „turystycznych” perełek, jakie do tej pory mieliśmy okazję odwiedzić.
Co można robić w Luang Prabang? Całkiem sporo! Z wielu rzeczy nie skorzystaliśmy. Nie przepłynęliśmy się po Mekongu, nie zajrzeliśmy też do żadnego z licznych sanktuariów dla słoni. To drugie głównie przez brak wiary w etykę tych miejsc.
Ale za to obeszliśmy całe miasteczko wzdłuż i wszerz, a taki spacer oferuje piękne doznania estetyczne 🙂
Zajrzeliśmy na night market, który codziennie, konsekwentnie chwilę po 17:00 rozstawia się na głównej ulicy miasta, oferując dziesiątki, jeśli nie setki stoisk z pamiątkami, ubraniami, biżuterią, laotańską kawą, bambusowym zestawem głośno mówiącym do iPhone’a ;)… właściwie wszystkim, czego turysta może zapragnąć. Bazar dość przyjemny, bo Laotańczycy nie mają w naturze zbyt nachalnego nagabywania swoich potencjalnych klientów. W rezultacie jest to chyba najspokojniejszy turystyczny bazar, jaki mieliśmy okazję kiedykolwiek zobaczyć.
Skosztowaliśmy specjałów licznych gar-kuchni, których w Luang Prabang są dziesiątki! Najbardziej przypadły nam do gustu ich zupy, które przypominają nieco wietnamskie Pho, bo tak samo jak tam, podawane są z niezliczoną ilością świeżych ziół.
Wylegiwaliśmy się nad rzeką w kultowej knajpie „Utopia”, która kusi zagranicznych gości wielkim tarasem nad rzeką, wyłożonym na gęsto klasycznymi, azjatyckimi materacami, na których wszyscy chociaż przez chwilę przycinają komara 🙂 Aż dziw bierze, że nie powstało w Luang Prabang więcej takich miejsc, z trochę bardziej autentycznym klimatem. Utopia jest świetna, bardzo żywa i na wskroś backpackerska, ale jednak za dużo w niej europejskich elementów, szczególnie w menu (pizza i burgery królują).
Wspięliśmy się na wzgórze Phi Si, żeby podziwiać zachód słońca nad Mekongiem. Malowniczość tego widoku bardzo nas zaskoczyła. W końcu to „tylko rzeka” wydawałoby się, a tu proszę! Takie cudo!
Jeden dzień spędziliśmy, objeżdżając okolice na skuterku. Głównym celem były dla nas wodospady Kuang Si, czyli bajkowy lazur wody w środku dzikiej dżungli.
Trochę nam zajmie oswojenie się z miejscem, w którym czas nie istnieje. Już myślałam, że znam zasady gry, a wtedy i tak walnęłam totalną gafę, pytając w kasie nas dworcu autobusowym, ile czasu będzie jechał autobus do Vang Vieng 🙂 Pan bileter radośnie się roześmiał i szczerze odpowiedział, że nie wie, że może 6 godzin, może mniej, a może więcej…?
Nie będziemy na te 3 miesiące robić dokładnych planów podróży – sami rozumiecie, że w tych okolicznościach to bez sensu. Niech nas niesie! 🙂
2 Odpowiedzi
Ewa
Świetnie się to czyta, a zdjęcia bajkowe! Kuszą, żeby podążyć w Wasze ślady 🙂 I wielki plus za odpowiedzialne podejście do podróżowania – mam tu na myśli to, co piszesz o sanktuariach dla słoni.
syd_ds
Dzięki za dobre słowo 🙂