Pekin – oswoić kolosa

with Brak komentarzy

Pekin - męczy, ale fascynuje!

Jednym z założeń Konfucjanizmu, który stoi u podstaw całego systemu etycznego (ale też ustroju politycznego) w Chinach, jest silne poczucie obowiązku. Według Konfucjusza każdy człowiek ma pewne obowiązki, które musi wypełnić z jak największą starannością. Za ich wypełnienie nie powinien oczekiwać nagrody. Przy tym wszystkim jednak najważniejszy jest sam proces wypełniania obowiązku i szczery wysiłek, żeby robić to, co do Ciebie należy.  Masz to robić najlepiej, jak potrafisz, ale nie martwiąc się zupełnie o rezultat swoich działań. Ten jest od działania niezależny, więc nieważne, czy działanie zakończy się sukcesem, czy nie. Człowiek nie powinien się konsekwencjami stresować tak długo, jak robi swoje. Rezultat bowiem nie zależy od niego, ale od… losu.

Daleko mi do tego i wielu innych założeń Konfucjusza, jeśli chodzi o moją filozofię życiową, ale nie można im odmówić pewnej dozy „uroku”. Wszystko przecież ostatecznie sprowadza się do tego, że można się zrelaksować, robić swoje. A co będzie, to będzie 🙂 

Posąg Konfucjusza przed jego świątynią w Pekinie

W Świątyni Konfucjusza w Pekinie

Przez pierwsze 2 dni nie mogliśmy się w Pekinie pozbierać sami ze sobą. Bariera komunikacyjna jest tak ogromna, że mimo, że się na to mentalnie przygotowaliśmy, nadal byliśmy w permanentnym szoku. No bo jak to możliwe, że bileter w kasie nie rozumie, że dwójka turystów, pokazując na palcach „2”, chce kupić dwa bilety? 🙂 Czego innego na miłość boską moglibyśmy chcieć?! Trzeba moment ochłonąć, trochę spokornieć, zaakceptować ten świat, bo to my jesteśmy tutaj gośćmi i zacząć myśleć inaczej.

Naszym wybawieniem w Pekinie okazał się hostel i jego właściciele, którzy dobrze mówili po angielsku i pomogli nam pozałatwiać wszystkie bardziej skomplikowane rzeczy, np. kupno biletu na pociąg do Xi’an. Dzięki temu nie ulegliśmy panice. Po 2-3 dniach zauważyliśmy jednak, że zaczynamy już lepiej sobie radzić sami. Zaczęło nam się udawać porównywać chińskie znaki nazw przystanków autobusowych, po rozejrzeniu się w autobusie zagubionym wzrokiem i uśmiechem, zawsze się znalazł jakiś ciekawski Chińczyk, który zechciał pomóc, a to rozmieniając pieniądze, żeby były drobne na bilet, albo wskazując moment, kiedy powinniśmy wysiąść. Zrezygnowaliśmy z restauracji. Nie wiem, co nas podkusiło pierwszego dnia! Zamawianie w restauracji było jakimś cudacznym przedstawieniem z użyciem translatora na podstawie mowy, który przekręcał wszystko! Przesiedliśmy się więc na lokalne bary i stragany uliczne, gdzie widać jedzenie i można pokazać, co chce się zjeść. Nie wspominając już o tym, że jest 5 razy tańsze i PYSZNE! Wyjątek restauracyjny zrobiliśmy tylko dla kaczki po pekińsku - doświadczenie duchowe, nie kulinarne - daję słowo! 🙂 Generalnie – nie jest tak źle jak się na początku wydawało! Chiny będą jednak jak dotąd naszym największym podróżniczym wyzwaniem.

Kaczka po pekińsku

Wieprzowina z kasztanami

Pekin jest przeogromny. Moje wyobrażenie o skali tego miasta musiałam przemnożyć przynajmniej razy dwa. Odległości zaskakują od pierwszego dnia. Mapka samego centrum, w sporym formacie, którą posługiwaliśmy się zanim rozwiązaliśmy problem braku map on-line, nie zawierała wszystkich ulic, bo plan byłby nieczytelny. Poszczególne przystanki metra dzielą kilometry, to nie Paryż albo Londyn, że czasem lepiej przejść jedną stację niż przejechać. Tutaj nigdy nie zadajesz sobie tego pytania: jechać czy iść? Chociażby dlatego, że jak już trafisz do celu, czyli przykładowo „Zakazanego Miasta” i chcesz go dobrze zwiedzić, to tylko w jego granicach zrobisz na nogach dobre 5km. Pierwszego dnia schodziliśmy maleńką część miasta, najbliższe okolice Zakazanego Miasta, a mieliśmy w nogach 10km. Do tego smog, upał pod 40st i wielkomiejski tłum. Pekin męczy, ale fascynuje.

Wydaje nam się, że nieźle trafiliśmy, jeśli chodzi o moment na zwiedzenie stolicy Chin. Nie staliśmy w kolejkach po bilety do Zakazanego Miasta, weszliśmy płynnie. W tłumie, ale bez czekania. Na Wielki Mur w Mutianyu udało nam się dojechać na samo otwarcie kas i bramek, byliśmy pierwsi i przez pierwszą godzinę mur był praktycznie tylko dla nas. Pekin nie wydawał się tak bardzo zatłoczony. Są wakacje, jest sporo turystów, ale też wiele mieszkańców Pekinu wyjechała, więc ostatecznie nie przeżyliśmy efektu „totalnego ścisku”, o którym tyle słyszeliśmy.

Miasto powala jednak swoim ogromem. Plac Tiananmen od razu pokazuje z czym mamy do czynienia. Stojąc pod Bramą Niebiańskiego Spokoju, z portretem wodza Mao Zedonga nad głową, jest się tylko małą mrówką, jedną z milionów… nie! Z miliarda innych mrówek. To poczucie w chińskim narodzie było budowane przez tysiące lat. Najpierw przez Cesarzy, dzisiaj przez komunistyczne władze.

Nie bez przyczyny każdy Chińczyk musi chociaż raz w życiu Zakazane Miasto odwiedzić, to ich patriotyczny obowiązek. Prawdopodobnie chodzi o pokazanie siły władzy, bogactwa państwa, które tak dumnie mają współtworzyć. I swoje zadanie doskonale spełnia. Zastanowiło nas, dlaczego w cesarskich pałacach nie zwiedza się prywatnych komnat cesarzy. W naszym świecie to standard na zamkach i pałacach: a to sypialnia, a to jadalnia, salon itd… W Zakazanym Mieście wszystko jest do granic oficjalne, można wejść albo zajrzeć tylko do kilku wnętrz, większość ogląda się z daleka. A wszystko to robi takie wrażenie, jakby życie Cesarza składało się wyłącznie z obowiązków wobec państwa i obywateli. Na każdą, prozaiczną czasem urzędniczą czynność, budowana była osobna sala. Czasem wielkości potężnej hali, a na potrzeby tylko stemplowania dokumentów. Bo Cesarz nie był jak człowiek… tak jakby nigdy nie spał ani nie jadł. Takie odnosi się wrażenie, zwiedzając Zakazane Miasto.

Zakazane Miasto - 73ha ekspozycji potęgi władzy w Chinach

Sala poświęcona na stemplowanie dokumentów. Jedna pieczęć w jednej szafce (te żółte...).

Wielki Mur przynosi podobne skojarzenia. Znów największy, najdłuższy… plotka puszczona w świat, że jedyna budowla na Ziemi widziana z kosmosu (to podobno zresztą nieprawda). Wszystko musi być naj! Bo więcej będzie tutaj zawsze znaczyć więcej.

Mnie to miejsce urzekło krajobrazowo. Przyroda w tych okolicach jest po prostu przepiękna, a ta wijąca się na wściekle zielonych wzgórzach budowla ma w sobie wszystko, żeby wstrzymać oddech nawet najbardziej wymagającego obserwatora.

W samym Pekinie można się też zakochać. Buddyjskie świątynie i ogrody je otaczające zawsze przyniosą ukojenie od ulicznego zgiełku. Fantastyczny, bardzo leniwy klimat można ciągle znaleźć w osiedlach hutongów, porozrzucanych w różnych częściach centrum miasta. Mieszkaliśmy w hostelu urządzonym w jednym z nieodrestaurowanych hutongów w zachodnim Pekinie. Nawet po zmroku spacerowaliśmy tymi uliczkami bez żadnego dyskomfortu. Niektóre z hutongów zyskały nowe życie i zostały przerobione na kawiarnie, restauracje i ekskluzywne hotele. Prawdę mówiąc – wyglądają świetnie i są znacznie przyjemniejszą atrakcją turystyczną niż przytłaczający Plac Tiananmen.

Odpuściliśmy sobie dwie poważne atrakcje: Świątynie Nieba i Pałac letni, a w zamian za to po prostu pospacerowaliśmy po mieście, zajrzeliśmy do mniejszych świątyń, poszukaliśmy dobrego ulicznego jedzenia i chyba dzięki temu polubiliśmy Pekin. Nie zamęczył nas swoją „czerwoną”, gigantyczną siłą rażenia.

Pożegnaliśmy Pekin zadowoleni, że daliśmy sobie radę i że ostatecznie oswoiliśmy tego kolosa. Nie zniechęcił nas do dalszego eksplorowania Chin, wręcz przeciwnie - jesteśmy głodni nowych chińskich wrażeń! 🙂

 

Wielki Mur Chiński – praktycznie

Parę osób tutaj i w Polsce dziwiło się, jak nam się udało zobaczyć Wielki Mur Chiński bez towarzystwa tłumu Chińczyków. Pewnie mieliśmy trochę szczęścia, ale żeby dać temu szczęściu szansę należy spełnić dwa warunki:

  1. Wybrać inny fragment muru niż Badaling, położony najbliżej Pekinu.
  2. Być wcześnie rano, najlepiej na samo otwarcie kas.

To oczywiście nie da Wam gwarancji, że tłumu nie będzie, ale zdecydowanie powiększy Wasze szanse na spokojne zwiedzanie.

Jeśli chodzi o wybór fragmentu muru – my się zdecydowaliśmy na Mutianyu, położone tylko 60km od Pekinu. Można spokojnie wybrać się tam ze stolicy na jednodniową wycieczkę, ale jeśli chce się to zrobić publicznym (czytaj: tanim) transportem, nie da się dotrzeć do kas na ich otwarcie, czyli na 7:00 rano. Dużo lepszą opcją jest nocleg niedaleko wejścia na mur, który będzie kosztował połowę tego, co w Pekinie (na przykład tak jak ten: His and hers; przy okazji możecie spróbować doskonałej wieprzowiny z kasztanami przyrządzanej przez gospodarzy). Wczesny atak na Chiński Mur nie będzie wtedy żadnym problemem, można dojechać pod wejście w 15 min zwykłym autobusem.

Podróż z Pekinu jest dość prosta:

  • Metro na stację „Dongzhimen” i przejście na terminal autobusowy (są oznakowania po angielsku)
  • Autobus 916 do miejscowości Huairou. Trzeba wysiąść na przystanku: Beidajie (w autobusie są angielskie nazwy przystanków, ale na wszelki wypadek warto kogoś poprosić, żeby napisał nawę chińskim alfabetem).
  • Na przystanku Beidajie należy się przesiąść na inny transport, do muru będzie jeszcze kilkanaście kilometrów. Przy przystanku stoi mnóstwo busików, taksówek i prywatnych kierowców – wszyscy czekają na turystów, więc sami podchodzą. Można do bramy wejściowej dojechać za 10 Y za osobę, każdym z tych środków transportu, ale trzeba się potargować. Do hostelu lepiej wziąć taksówkę, bo podwiezie Was pod drzwi i uniknięcie szukania, choć oczywiście busem też się da. Podobno po drugiej stronie ulicy można też znaleźć zwykły, lokalny autobus, który podwozi pod sam mur. Nie testowaliśmy.

W drodze powrotnej uważajcie na wszystkich naciągaczy, którzy proponują transport do przystanku 916 za odjechane ceny (100 – 150 Y). Im dalej od muru odejdziecie, tym większy szacunek naciągaczy zdobywacie. Po około 1km, taksówkarze sami proponują przejazd za 20 Y 🙂

Warto poświęcić dodatkowy dzień dla takich widoków! 

Zostaw Komentarz