Świat, w którym Ziemia jest nadal płaska

with Brak komentarzy

Z wizytą u Katu w Laosie

„Ludzie w mojej wiosce ciągle wierzą, że Ziemia jest płaska, a jak im powiedziałem, że jest okrągła i krąży wokół słońca, a nie odwrotnie, to mnie wyśmieli i powiedzieli, że jakby tak było, to wszyscy by z niej pospadali. Nigdy nie wyjeżdżają poza wioskę, oddalają się maksymalnie na parę kilometrów.

Dzieci z mojej wioski nie chodzą do szkoły, bo uważa się, że to niepotrzebnie rozleniwia, trzeba pracować, a nie siedzieć w szkole. Nie mają też imion do 3-go, 4-go, a czasem nawet 5-go roku życia. Fajkę z tabaką pali się od dziecka, bo to odgania złe moce i komary. Od dziecka, czyli wtedy, kiedy potrafi się ją samodzielnie unieść… No nie wiem… 3 lata?”


Tak zaczęła się opowieść naszego gospodarza przy okazji wizyty w wiosce mniejszości etnicznej Katu w Laosie w trakcie naszej wyprawy motorowej przez Płaskowyż Bolaven. Potem było tylko lepiej…

Wyprawę na Płaskowyż Bolaven rozpoczyna się w okolicach Pakse w południowej części Laosu i jest to główna atrakcja tego regionu. Sprzedawana jest pod hasłem przepięknych krajobrazów i spektakularnych wodospadów po drodze. W sumie jest ich kilkanaście, poukrywanych w dziewiczej dżungli. Klimat w tej krainie jest znacznie chłodniejszy, można tu nawet zmarznąć! Szczególnie, jak się te prawie 400km przemierza motorem. Region znany jest również z plantacji kawy, najczęściej niewielkich, rodzinnych biznesów na własne i lokalne potrzeby.

Plantacje kawy to ważna część krajobrazu Płaskowyżu Bolaven.

Dla nas najciekawszym elementem tej wyprawy była możliwość samodzielnego przejechania przez laotańską wieś, mocno oddaloną od wydeptanych szlaków, bo mimo że w przewodnikach i Internecie można na Płaskowyż Bolaven wpaść bardzo łatwo, to mało kto się na niego porywa, a już na pewno nie na tzw. „długą pętlę”, która w sumie zajmuje 4 dni. Niski sezon sprawił, że w drugim i trzecim dniu tej wycieczki nie spotkaliśmy innych cudzoziemców.

Po 8 miesiącach podróży i wielu spektakularnych krajobrazach, widoki z Bolaven nas nie powaliły. Było oczywiście sielsko, anielsko i ładnie, ale bez szału. Za to okoliczni ludzie i wioski, które mijaliśmy zostały nam w głowie na zawsze.

Pana Hook’a polecił nam właściciel firmy Miss Noy Motorbike Rental, w której wynajęliśmy skuter. Mr Yves w Pakse jest jak człowiek instytucja: wynajmiesz motor, kupisz bilet na dalszą drogę, ale przede wszystkim – dowiesz się wszystkiego, co potrzebne, żeby sensownie spędzić czas w okolicy, lepszy niż najlepsza informacja turystyczna, jaką moglibyście sobie wyobrazić. Mr Yves jest Belgiem, który widać pokochał Laotański luz i Miss Noy, która została jego żoną. W swoją pracę wkłada mnóstwo serca i w ogóle nie śpi w biurze, więc jeszcze Laosem do końca nie przesiąkł.

Pan Hook (pseudonim oczywiście, to tutaj dość popularny chwyt marketingowy! Bardzo sprytny, bo łatwo zapamiętać), jest mieszkańcem wioski mniejszości etnicznej Katu. Dobrze mówi po angielsku, jest nawet wykształcony i przedstawia nowe pokolenie swojego ludu. To, które ma elementarną wiedzę o świecie i się na niego otwiera. Oznaką tego otwarcia jest biznes turystyczny, który zaprasza gości do wioski na bambusową filiżankę wyprodukowanej w wiosce kawy albo na wycieczkę po plantacji i samej wiosce. To bardzo postępowe myślenie! Trzeba zdać sobie bowiem sprawę, że w wiosce praktycznie nikt nie zarabia pieniędzy. Żywność jest produkowana samodzielnie na polu i z uboju hodowanych w domu zwierząt. Jedyne, co kupują to odzież i podstawowe przyrządy gospodarstwa domowego (garnki, meble itp.), które finansują z pieniędzy zarobionych przez wioskę na odwiedzinach turystów właśnie. Temat wydaje się więc dość konkretnie skomercjalizowany, ale uwierzcie nam – nic, co tam widzieliśmy komercją nie było!

 

Domy w wiosce Katu nie różnią się od innych zabudowań w Laosie. W takim domu jednak potrafi mieszkać nawet 50 osób.

Niektórzy z Was pamiętają może naszą wizytę w wiosce plemienia San w Namibii. To była cepelia. Może nie było tłumu wokół nas, a całe doświadczenie było w sumie sympatyczne, nie przypominało masowej turystyki, ale jednak mieliśmy poczucie, że to co się dzieje jest przedstawieniem dla nas.

W wiosce Katu weszliśmy po prostu do czyjegoś życia. Nie czuliśmy się tam wcale mile widziani. Jestem przekonana, że te wizyty są sporą kontrowersją w społeczności Katu i mają mnóstwo przeciwników. Nie zrobiłam praktycznie żadnych zdjęć, bo zgodnie z wierzeniami tej ludności, zdjęcie zabiera duszę. Nie dotyczy to niby dzieci, ale aparat fotograficzny siał taki postrach, że go w końcu schowałam. Pan Hook był bardzo miły i spędził z nami mnóstwo czasu, opowiadając o swoim i wioski życiu, o uprawie kawy i ryżu. Przeprowadził nas przez dżunglę, pokazując kilka jak zwykle robiących na mieszczuchach duże wrażenie sztuczek np. „bańki mydlane” z cieczy wydobytej z gałęzi jakiegoś drzewka i trawy skręconej naprędce w pętelkę. Za wszystko to zapłaciliśmy 7usd za osobę. A posiedzieliśmy z nim ponad 3h. Nie było żadnych innych gości oprócz nas.

No więc winna Wam teraz jestem resztę opowieści Pana Hooka. Oto ona.


„Nasza wioska liczy sobie około 750osób. Większość z nich nigdy nie oddaliła się od wioski dalej niż na 5km. Większość mieszkańców nie zarabia pieniędzy i nic nie kupuje. Kilka osób prowadzi sprzedaż kawy i herbaty, która pozwala na zakup odzieży i jakiś podstawowych przedmiotów do prowadzenia gospodarstwa domowego dla całej wioski. Nikt się co do zasady nie kształci. Chodzenie do szkoły jest równoznaczne ze skrajnym lenistwem.

Ludzie w mojej wiosce czas liczą po zbiorach ryżu, nie latami. Ja mam około 30 lat, ale dokładnie nie wiem. Mojemu ojcu myliły się zbiory ryżu i nie potrafił powiedzieć dokładnie między którym, a którym się urodziłem.

Ludzie w mojej wiosce nie mówią po laotańsku, a nasz język ma tylko odmianę mówioną. Żywność produkujemy sami. Mamy plantacje ryżu, owoców, warzyw, kawy, herbaty, hodujemy też zwierzęta. O! Te na przykład dwie świnie w zagrodzonym kojcu są właśnie w więzieniu. Bardzo narozrabiały ostatnio, zjadły zebrane warzywa i trzeba było je zamknąć. Reszta biega wolno, żyją razem z nami.

Domy budujemy na palach, żeby zwierzyna nie wchodziła. Kury? No tak, drób biega nam po pokojach. Przed nim schody nie uchronią.

W naszej wiosce pracują głównie kobiety. Mówi się, że szczęśliwy facet to ten, co ma przynajmniej 3 żony, bo wtedy już praktycznie w ogóle nie musi pracować. Jest „menagerem” i organizuje pracę członków rodziny. Ja? Ja mam jedną żonę. Nie planuję więcej. Ale moja siostrzenica, która ma 9 lat, właśnie wyszła za 50-letniego sąsiada. Jest jego czwartą żoną. To bardziej przypomina standard w mojej wiosce.

Dzieci w mojej wiosce do 3-4 roku nie są pełnoprawnymi członkami społeczności. Nie mają imion, jedno opiekuje się drugim. Jak mają około 3 lata, przy pełni księżyca idą z ojcem do szamana, który odprawia specjalny rytuał i wysyła ojca do snu. Jak mu się przyśni koszmar to dziecko musi czekać z imieniem do następnej pełni. Zdarza się, że czeka tak lata.

Kobiety z naszej wioski nie mogą rodzić w domu, bo to zsyła złe moce. Jak się poród zaczyna kobieta idzie do dżungli, najczęściej sama, czasem wolno jej wziąć towarzyszkę. Rodzi w dżungli i przeżywa tam pierwsze parę dni od pojawienia się noworodka na świecie, dopiero potem wraca do wioski, gdzie musi dostać pozwolenie wodza, szamana i guru, żeby wnieść noworodka. Jak często odmawiają? A nie! To tylko formalność, zwykle przyjmują kobiety z powrotem!

Ludzie w mojej wiosce nie chcą, żeby dotykać ich ryżu rosnącego na polu, bo to zsyła złe moce. Nie wolno też pukać w ściany ich domów, z tego samego powodu. Jeśli to się zdarzy, osoba która stukała w ściany musi zapłacić „odszkodowanie” w postaci jednego bawoła.

Dorośli boją się aparatów fotograficznych. Uważają, że zdjęcie zabiera człowiekowi duszę.

Nie dotykaj ryżu - to przynosi nieszczęście!

Co się stało w tym domu? Spalił się. Od fajki, czasem to się zdarza. To również przynosi nieszczęście. Jeśli jakiejś rodzinie się coś takiego przydarzy, musi opuścić wioskę na tyle lat, ile nakaże guru. Rodzina z tego domu mieszka w dżungli już drugi rok. Ma zostać tam pięć. Pięć naszych, nie waszych lat oczywiście.

Ludzie z moje wioski wierzą, że jednym ze sposobów na zapewnienie sobie szczęścia jest ofiara dla duchów w postaci zwierząt. Mamy obok wioski takie miejsce, gdzie przeprowadzamy uboje rytualne. Przy większych problemach przeprowadzamy specjalną ceremonię, w trakcie której każdy mieszkaniec wioski kopie małego szczeniaka na placu na środku wioski. Każde uderzenie zabiera od kopiącego nieszczęście i przenosi na szczeniaka i tak, aż ten zdechnie.

Czy ja wierzę w te zabobony? Nie, ja nie wierzę. Ale wierzę w czarną magię. Czarna magia działa i może zrobić wielką krzywdę. Jednego mieszkańca wioski na przykład pozbawiła czucia w nogach za kradzież warzyw z cudzego pola. Szaman rzucił ten czar, żeby go ukarać.  

Ludzie z mojej wioski nie chodzą do lekarza w mieście. W przypadku choroby pierwszy działa szaman: ziołami i naturalnymi metodami. Jak nie pomaga, wkracza guru i jego moce, jak nie pomaga- guru to wódz wioski może pozwolić na wysłanie do szpitala w mieście, ale niewiele razy się to do tej pory zdarzyło.

A to jest trumna. Dobrze jest wykonać ją sobie za życia i postawić pod domem. Przepędza wtedy przedwczesną śmierć.

Zwłoki palimy. Przez 3 dni. Pierwszego dnia nogi, potem tułów, na końcu głowę…”


 

Zostaw Komentarz